Dawno tu nie pisałem – ostatnio to chyba najpopularniejsza fraza w akademiotriathlonowej blogosferze. Ja także mam pełne prawo od niej zacząć, bo poprzedni wpis popełniłem na samym początku sezonu, po zawodach w Piasecznie. Potem było jeszcze kilka startów i dlatego teraz będzie o nich hurtem. Oraz o jeszcze paru sprawach.
Po Piasecznie, które było swoistą „plamą gorąca’ na pogodowej mapie początku sesonu, pod koniec maja znowu zrobiło się chłodno i znowu dało się trenować w dosyć komfortowych warunkach.
Aż do zawodów w Ślesinie, gdzie było jeszcze goręcej niż w Piasecznie! Przypinając rower do bagażnika (wyjeżdżaliśmy dzień wcześniej) zobaczyłem, że… tylne koło jest jakieś wypaczone, obracając się przyciera o hamulec. No tak. W moim budżetowym kole „aero’ poszła szprycha. Czy ktoś mi to naprawi przed zawodami??? Nie chodzi o to „aero’, tylko o piastę PowerTap zamontowaną na tym kole. Co z założeniami dotyczącymi mocy na zawodach??? Na wszelki wypadek zapakowałem zwykłe koło. Słusznie, bo oczywiście nie dało się naprawić szprychy, czyli o pomiarze mocy można zapomnieć. Jak się później okazało strzelające szprychy (a właściwie nyple) miały stać się ciągłym kłopotem w tym sezonie. W Ślesinie już od rana żar, jak w piekarniku. Z tym, że nie w jeziorze. W wodzie było zimno! Jak dla mnie – za zimno. Pływanie do d…y – to też miało stać się świecką (choć nie nową) tradycją tego sezonu. W T1 zgubiłem się! No nie mogłem znaleźć roweru! Ale w końcu znalazłem i dawaj gonić resztę zawodników. Rower super! Nie dlatego, że taki świetny czas (chociaż spoko), ale dlatego, że jechałem ze swobodną głową. I tak nie miałem pomiaru mocy, więc się nie przejmowałem i jechałem na samopoczucie. Czasem trochę przycisnąłem, a czasem wyluzowałem. Komfort termiczny (bo wiaterek), luzik, przyjemność z jazdy. Czego o biegu już niestety powiedzieć nie mogę. Myślałem, że padnę od tego gorąca. I na dodatek 4 pętle! Dłużyło się to w nieskończoność. Pod koniec 3 pętli zacząłem robić krótkie przerwy na marsz. 4 to już prawie „galołej’. Na finiszu przycisnąłem, tuż przed metą przyłączyła się do mnie córka, jeszcze trochę i… koniec 🙂 2:59:24 – nowa życiówka, no i połamałem „trójkę’.
A potem… Trochę się pokomplikowało. Rozstałem się ze wspólnikami, pewien rozdział w moim życiu zawodowym został zamknięty. No i trzeba to życie zawodowe poukładać od nowa, a to niekoniecznie jest łatwe, za to z całą pewnoścą bardzo absorbujące. Motywacja do ścigania się i treningów spadła mi poniżej poziomu podłogi, uwaga przeniosła się na inne obszary. Ale trenowałem i startowałem, chociaż trochę jakby z podciętymi skrzydłami.
Kolejne zawody w planie to sprint – Żelazny Bieg 2 w Okunince koło Włodawy. Bardzo sympatyczna (szczególnie, że „for free’), kameralna (choć mniej niż w ubiegłym roku) impreza. Spadek motywacji i koncentracji dał o sobie znać – wynik 1:28:30 to o 17 sekund gorzej niż przed rokiem. Ale trzeba też powiedzieć, że trasa pływacka była poprowadzona inaczej i całkiem możliwe, że była trochę dłuższa. Mój czas pływania w każdym razie dłuższy o ponad minutę. Woda – znowu jak dla mnie za zimna i na dodatek wyraźna fala, co znacząco utrudniało mi pływanie kraulem – to też miało wpływ na wynik. Rower – fajnie. Drochę draftingu (był legalny) z jednym kolegą, ale w pewnym momencie skończyły się mu przerzutki i dalej jechałem sam. Bieg – tak sobie. W tym roku wszystkie biegi są raczej takie sobie.
Następny „na rozkładzie’ – Radków. Pogoda znacząco się zmieniła. W Okunince było jeszcze w miarę ciepło, choć wietrznie, w Radkowie było zimno i mokro. Czas 3:50:01, gorszy o ponad 3 minuty od ubiegłorocznego. Spadek motywacji to jedno, ale swoje dołożyła pogoda – woda znowu dla mnie za zimna (kłopoty z oddychaniem), a na drugiej pętli rowerowej złapał mnie deszcz, więc zjeżdżałem po tych serepentynach naprawdę bardzo wolno, bojąc się wywrotki.
Bieg – o dziwo biegło się całkiem fajnie (może dlatego, że pogoda się poprawiła) nie szybko, co to to nie, ale przyjemnie. Finisz pod górkę znowu z córką za rękę – podciągnęła mnie trochę 😉
Kolejny start – Gołdap. Znowu powrót bardziej tropikalnej pogody, na szczęście w trakcie zawodów nie było pełnej „lampy’, niebo lekko zaciągniete chmurami, więc dało się żyć. Fajna okolica i fajna trasa. Woda – tradycyjnie za zimna 🙂 na dodatek ktoś musiał wcześniej przepłynąć tam skuterem wodnym, czy motorówką, bo cały czas czułem zapach/smak benzyny co wywoływało u mnie mdłości. Rower na pofałdowanej trasie – baaaaardzo fajnie! 🙂 Zastosowałem prostą strategię – na podjazdach jadę w miarę mocno, ale tak, żeby się nie zarzynać, a na zjazdach (które tutaj nie były niebezpieczne) daję ile wlezie. No i na zajazdach wyprzedzałem masę osób, które trochę odpuszczały. W ogóle wyprzedziłem na rowerze wielu zawodników.
Ale oni wyprzedzili mnie na biegu, gdzie już tak fajnie nie było 😉 Czas 2:53:50 – nowa życiówka!
Poznań. Znowu tropiki! Naprawdę baaardzo gorąco. Nawet woda nie była tym razem za zimna – popłynąłem sobie komfortowo, bez napinki, żeby się nie zmęczyć. Na rowerze znowu fajnie, choć nie tak, jak w Gołdapi – wiał silny wiatr ze wschodu, czyli w jedną stronę pod wiatr, a to zawsze mnie strasznie męczy. O „pociągach’ już tu sporo napisano. Ja dodam, że niektórzy „kolejarze’ jeździli nie tylko nie fair, ale także niebezpiecznie. Przynajmniej dwa razy omal nie zepchnęli mnie z trasy podczas nonszalanckiego wyprzedzania – musiałem hamować, żeby nie zawadzić o koło. Etap kolarski kosztował mnie sporo wysiłku, co przy subsaharyjskich temparaturach mocno odbiło się na biegu – walka o przetrwanie i byle do mety, gdzie dawali pić i lodu dla ochłody. Dotarłem tam w czasie 2:58:05. Życiówka z Gołdapi nadal aktualna. Fajne zawody, ale osobiście wolę chyba bardziej kameralne i rodzinne imprezy z cyklu Garmin Iron Triathlon.
Następne w harmonogramie były zawody Castle Triathlon Malbork na dystansie 1/2 IM (kategoria A). Były, a raczej – miały być. Przygotowywałem się sumiennie (wiadomo, że nie zawsze wszystko wypali), ale nie byłem zadowolony z tego, jak mi idzie. Zwłaszcza z biegania, w którym moja dyspozycja ciągle się pogarszała. Nie byłem w stanie ukończyć bez znacznego zwolnienia, a potem nawet bez przejścia do marszu, żadnego długiego wybiegania (ok. 2 godzin), a wykończony byłem po nich masakrycznie. Jasne, zawody bym ukończył, może nawet z lepszym rezultatem niż poprzedniego roku w Poznaniu (dzięki spodziewanej poprawie w wodzie i na rowerze), ale chyba nie o to chodzi, żeby się na siłę katować, skoro wiem, że bieg to będzie męka i że po prostu nie jestem w odpowiedniej formie. Po co ciągnąć rodzinę taki kawał drogi, ponosić koszty itd. Wycofałem się z zawodów. Z tych samych powodów nie pojechałem na maraton do Berlina – skoro nie mogę w zadowalający sposób pobiec półmaratonu, to pchanie się na maraton jest idiotyzmem. Treningi ograniczyłem, najwięcej w nich zostało… biegania, dodałem też więcej siłowni. Ale o co chodzi z tą formą biegową??? Cóż… Po prostu… robiłem się coraz cięższy… Wzrost obciążeń treningowych wcale nie przekładał się na spadek masy (jak błędnie oczekiwałem) – ona ciągle, powoli wzrastała. Miałem zmienić sposób odżywiania się, tj. w zasadzie wrócić do odżywiania się w oparciu (mniej więcej) o zasady paleodiety, ale… te zawirowania zawodowe odwróciły moją uwagę od tego i skończyło się na planach. Na dodatek, po rzuceniu palenia (na początku roku), coś mi się chyba popieprzył metabolizm, co jeszcze dołożyło swoje pięć groszy. A w zasadzie pięć kilo 😉 Kiedy trzy tygodnie temu wlazłem w końcu na wagę pokazała… ekhm… 101 kg! W marcu 2013 ważyłem ok. 85 kg (ale to było po wypadku, kiedy mocno schudłem), później ok. 90 kg, na początku tego roku ok. 93-95 kg – cały czas całkiem solidnie trenując. No dobra, żeby nie przedłużać – teraz robię dietetyczny reset w stronę paleo, muszę dojść z tym do jakiegoś ładu, trochę odpoczywam od treningu (ale nie całkiem). Planować będę później, pewnie na przełomie 2014/2015.
A wczoraj zaliczyłem swój ostatni start w tym roku – w XXVI Biegu Niepodległości w Warszawie – ale to już na luzie. Zapraszam do przeczytania (i obejrzenia) fotorelacji na moim blogu:
http://adventurecapital.pl
W ogóle zapraszam do odwiedzania bloga – będę tam pisał na różne tematy, niekoniecznie o triathlonie.
Zimnej wody też nie lubię:) Trzymam kciuki za reżim jedzeniowy, bo reżim treningowy jest o wiele prostszy.
Djokovic z okazji zwycięstwa w jakimś turnieju wielkoszlemowym pozwolił sobie raz w tym całym roku na zjedzenie jednego ( czy może dwóch ale nie więcej) kafelka czekolady III Taki chłopina to se pożyje. A ja właśnie wróciłem z lunchu z szarlotką w plastikowej klatce na którą bede teraz patrzył kilka godzin pożądliwie aż ją w końcu pochłonę. No ale akurat tyle dzisiaj rano 'wyćwiczyłem’.
Marcin, w odniesieniu do zaplanowanych dłuższych startów wola walki jednak przegrała z rozsądkiem 🙂 Na szczęście, bo byłbym lżejszy co najwyżej o parę (tysięcy) złotych, a nie kilogramów, za to możliwe, że z kontuzją i na pewno niezadowolony. Tak, pieczywko i słodycze już poszły w odstawkę, a także ziemniaczki, makarony i ryż. No czasem skubnę słonego paluszka albo pasek czekolady (ale pasek, nie tabliczkę). Trochę zeszło, ale teraz organizm zaczyna się bronić… Drań! 😉
Patrząc na to optymistycznie masa już jest teraz tylko rzeźba i będzie git;) Podziwiam wolę walki, nie łatwo z takimi 'warunkami’ startować:) Tym bardziej gratuluje! Przede wszystkim wyeliminuj na najbliższe m-ce pieczywo i słodycze z diety, nie jest to łatwe, wiem to ale pomoże Ci to zgubić dość szybko pierwsze kg:) Powodzenia!
Albin, też krecilem się 4 dni po terenie 🙂 ,, Plana’ masz dobrego! Spełnienia. …
Arek – no mam. Organizm mnie zaszedł z mańki. Ale jak rozkminię o co chodzi i opanuję sytuację, to wydam eBooka, założę osobnego bloga, nagram podcast i szkolenie video i w krótkim czasie zostanę multimilionerem. A jak mi się nie uda, to wydam eBooka, założę osobnego bloga… itd. :))) No też nie wiem, jak to się stało, zwłaszcza, że byłem tam kilka dni w okolicach terminu zawodów i ciągle się gdzieś kręciłem 'po terenie’. Może dlatego, że generalnie byłem odziany na pomarańczowo-labosportowo i zlewałem się z otoczeniem 🙂
Albin, faktycznie masz co targać…. Zastanawiam się tylko jak to się stało, że nie widzieliśmy się w Radkowie….
Aniu – tak, ja też mam zepsutą wagę 🙂 Nawet bardzo 🙂 I też będę trzymać kciuki!
Widzę, że nasze drogi przecinaja sie na kliku płaszczyznach. I tych przyjemnych – Starty (Piaseczno, Ślesin, Radków, Gołdap). I tych nieco mniej – waga / dieta. Trzymam kciuki i będę śledzić postępy na obu polach. I tu i na blogu 🙂
Boguś – mam nadzieję! Co do strony to ciągle próbuję ogarniać sprawy techniczne, a jest to bardzo skomplikowane – szablony, wtyczki, wpisy, komentarze, kategorie, tagi, widgety – pełno tego i ciężko się w tym połapać! A jeszcze trzeba napisać tekst, wybrać i wkleić zdjęcia. Sporo pracy, ale także przyjemność i nowe doświadczenia.
No dobra – niech będzie 'początkujący hurtownik’ 😉 Obecnie jestem przekonany (bardzo upraszczając), że to nie tłuszcze, ale węglowodany (cukry proste, ale też np. skrobia z produktów zbożowych) przyczyniają się do gromadzenia tkanki zapasowej w nadmiarze. Dopóki jadłem a’la paleo (i to nieortodoksyjnie), wszystko szło w dobrym kierunku, jak zacząłem odpuszczać, to zaczęło się pogarszać. Ale najpierw na tyle wolno, że nie zwracałem uwagi albo tłumaczyłem sobie, że zaraz będę jeszcze więcej trenował i się wyrówna. Potem kombinowałem z ograniczaniem żarcia, w efekcie czego wieczorem dostawałem napadów głodu i wrzucałem w siebie 'wiadro węgli’ 😉 Błędne koło. No i się nazbierało! Teraz nie jem ziemniaków, makaronów i pieczywa (no i cukrów prostych) i… zobaczymy. Jakieś 2-3 kg już poszło (ale to mógł być glikogen + woda). Pewnie napiszę za jakiś czas trochę więcej o swoich dietetycznych doświadczeniach.
Najfajniejsze w tym wszystkim jest, że człowiek powraca… do treningów, do tej adrenaliny sportowej i znowu się odbudowuje. Na stronie http://adventurecapital.pl byłem. Zapowiada się ciekawie, wręcz przygodowo, a może będzie i kapitalnie 🙂
W opisie autora jest 'początkujący triathlonista. Jak na mnie to bym teraz zmienił na 'hurtowy triathlonista’ Tyle startów- gratuluję wytrwałości. Pewnie się obijalismy o siebie w Gołdapi. Byłem 6 minut później na mecie. A z tą wagą to rzeczywiście dziwne. Aż się boję bo u mnie jak intensywnie trenuję to raczej nie muszę być skrupulatny w diecie a teraz już od 6 miesięcy nie trenuję biegania bo kontuzja.Polecam MyFitness Pal. Nie wierzyłem że cos takiego może motywować i pomagać nienachalnie w trzymaniu wagi ale póki co po kilku tygodniach się trzymam tej aplikacji. Głowną niespodzianką też dla mnie było odkrycie jak ciężko zbilansować dietę w odniesieniu do tłuszczu. Jak na razie mi się nie udało- ciągle jest go za dużo. Powodzenia