Pierwszy poważny sprawdzian w tym sezonie już za mną – IM Kronborg 70.3 w Danii. Czy udany?! Zgrzeszyłbym mówiąc, że nie, ale nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być lepiej. Wniosek numer 1 po tych zawodach brzmi: „nie dziel skóry na niedźwiedziu”. Analizując wyniki z poprzedniego roku, a także mapy tras, doszedłem do wniosku, że duńskie zawody muszą być szybkie. No bo jak inaczej rozumieć stosunkowo niewielką różnicę poziomów i często powtarzające się w komunikatach organizatora hasło „flat course”. Okazuje się, że płaska trasa wcale nie musi być łatwa. Ale o tym za chwilę. Zacznę od początku.
Początek prawie jak na Hawajach, bo moja fala startowała o 7 rano. Woda zimna, pływanie ustawiono w basenie portowym, ale lato skandynawskie to taka nasza umiarkowana wiosna – 15 stopni, pierwszy kontakt z wodą nie należał do najprzyjemniejszych. Powietrze zresztą jeszcze chłodniejsze – pomiędzy 12-13 stopni, no i ten chyba nigdy nieustający wiatr, hulający w cieśninie Sund z prędkością 5-7 m/s.
Wystrzał z armaty i już się zakotłowało. Trasa pływania, jak się później okazało, zagmatwana jak całe zawody. Jakiś bliżej nieokreślony zygzak, łączący się w pętle, którą musieliśmy pokonać dwa razy. Przynajmniej nie było fali. Na pierwszej boi wiedziałem już, że to nie zawody w Polsce i poziom jest abstrakcyjny. Przede mną kilkunastu zawodników szybko wysunęło się na prowadzenie, ale i ci za mną nie zamierzali się poddawać. Rzecz niemal nie spotykana w kraju. Czyli roszady na całej trasie pływackiej. Normalnie jak już ustawi się hierarchia, większość osób płynie na ustalonych pozycjach. A tu wciąż ktoś szarpał, ktoś się wyrywał i tak przez niemal 2 km.
Z wody wyszedłem dość wysoko, czas też niezły – poniżej 28 minut. Niestety organizatorzy zaplanowali długi dobieg do strefy zmian, więc zanim wsiadłem na rower upłynęło niemal 5 długich minut. Niby nie zmarzłem, ale podczas biegu z rowerem czułem, jak łapią mnie kurcze w łydkach i mięśniach dwugłowych uda. Biorąc pod uwagę fakt, że prawie nie pracuję w wodzie nogami był to ewidentnie efekt wychłodzenia. Liczyłem na to, że problem zniknie, jak tylko zacznę pedałować. I tak rzeczywiście się stało.
Trasa kolarska wydawała się łatwa i szybka. Wydawała, ponieważ miała mieć 2 pętle po 45 km i nie udało mi się wcześniej jej przetestować, więc jechałem w ciemno. Znałem tylko prosty, 10-cio kilometrowy odcinek wzdłuż morza. Prosty to on może był, ale i cholernie wietrzny. Jak to nad morzem w Danii. Do tego lekko pod górkę. Łatwa trasa pokazała pazurki, a to był dopiero początek. Jechałem kompletnie sam, nikogo specjalnie z przodu, ani za plecami. Po 12 km następował nawrót, podjazd pod górkę i wjazd w głąb lądu. A tam czekały na zawodników niespodzianki w postaci niezliczonej liczby zakrętów, zakręcików, nawrotów, zwężeń i wszystkiego, co przeszkadzało w utrzymaniu jednostajnego rytmu. Łatwa i przyjemna trasa zamieniła się w nieprzyjemny interwałowy sprawdzian, który utrudniał silny wiatr, wiejący raz w pysk, raz z lewej, innym razem z prawej i zaskakująco rzadko w plecy. To frustrujące. Szczególnie, że Duńczycy wycieli większość drzew w okolicy, czemu zresztą trudno się dziwić, skoro tam ciągle tak zimno, a czymś w piecu palić trzeba. Tak więc rozkręcanie, pozycja aero, chwila spokoju, machający wolontariusze, przejście na pozycję na klamkach hamulcowych, hamowanie, znów rozkręcanie i tak w kółko. Sprawdziłem, że na jednej pętli było 45 zakrętów, przejazdów przez rondo i innych utrudnień, które zmuszały do hamowania. Czyli średnio raz na kilometr.
Na pierwszej pętli dogoniło mnie kilku kozaków i trzeba uczciwie przyznać, że prezentowali abstrakcyjny poziom kolarski. Wjazd na drugą pętle uświadomił mi, że z każdym kilometrem będzie tylko gorzej. Bo tak jak wcześniej jechałem niemal po czystej trasie, tak teraz miałem przed sobą przynajmniej 1000 zawodników z innych fal, których trzeba będzie jakoś wyprzedzić/zdublować. Co gorsza 80 procent trasy była dwukierunkowa, a tam gdzie puszczano nas w jednym kierunku było niemiłosiernie wąsko i kręto. Biorąc przykład z szybszych ode mnie kolarzy, jechałem niemal na czołówkę, próbując utrzymać swoje tempo. „Keep to the right” to hasło, które musiałem powtarzać niemal bez przerwy. Ale miałem w pamięci historię Lubomira Lubasa, z zeszłego roku, z bliźniaczych zawodów w Aarhus, który w podobnej sytuacji, przekroczył oś jezdni i został od razu, bez ostrzeżenia zdyskwalifikowany. A ja za wszelką cenę chciałem ukończyć te zawody. O tym, że z sędziami tu nie ma żartów przekonałem się na własnej skórze.
Na drugiej pętli dogonił mnie jeden z zawodników, którego tempo nie było zabójcze i postanowiłem trzymać się 20-30 metrów za nim. Kiedy dojechaliśmy do bufetu, usytuowanego na bardzo wąskim odcinku drogi, doszło do zamieszania. Kilku dublowanych przez nas, znacznie wolniejszych kolarzy, uzupełniając zapasy zablokowało przejazd. Facet, którego próbowałem gonić, uznał, że skoro i tak musiał zwolnić, to weźmie banana. W ten sposób wpadłem mu niemal na plecy i chcąc nie chcąc przez kilkanaście metrów jechałem mu na kole. Oczywiście na odcinku „Aid Station” drafting nie obowiązuje, ale mój koleżka jakoś długo się zbierał z konsumpcją, a ja usidlony wciąż tkwiłem tuż za nim. Co gorsza, przed nami był kolejny zakręt, więc ani wyprzedzić ani dać mu uciec. W tym momencie zobaczyłem jak dojeżdża do mnie na motocyklu sędzią i wyciąga zza pazuchy czerwoną kartkę. „O nie, to najgłupszy sposób na dyskwalifikację w historii” pomyślałem i zastanawiałem się jak bardzo irracjonalna jest ta sytuacja. I kiedy miałem już przygotowany elaborat na temat zasad jazdy w strefie bufetu i przed zakrętami, sędzia minął mnie bez słowa i pognał do mojego kolegi z przodu. Okazało się, że będąc już kilkanaście metrów za strefą bufetu i strefą zrzutu zawodnik ten wyrzucił skórkę od banana, co nie umknęło czujnemu oku srogiego arbitra. Odetchnąłem z ulgą, a nawet lekko zapyskowałem, bo Panowie zdążyli jeszcze się pokłócić a propos zasadności tej decyzji, blokując jednocześnie przejazd. Do końca odcinka kolarskiego dotarłem już bez większych przygód, choć przyznam bez bicia, że jeszcze kilku dżentelmenów, wyprzedziło mnie po drodze, nie pozostawiając złudzeń gdzie jest moje miejsce w szeregu.
Spoglądając na zegarek wiedziałem już, że cudów tu nie będzie i średnia 37km/h to wszystko co byłem w stanie z siebie wycisnąć. Nie jechało mi się komfortowo, a to ciągłe rozpędzanie się i hamowanie kompletnie mi nie pasowało. To nie to samo co szybka i jednostajna trasa w Ślesinie. Bardziej od średniej interesował mnie czas łączny, ale i ten nie wyglądał rewelacyjnie, bo w sumie z długą strefą i nieco wydłużonym (91km) odcinkiem rowerowym, na bieg wypadłem po równo 3 godzinach. Po cichu liczyłem, że będę ciut szybszy, ale przynajmniej wiedziałem, że to nie do końca moja wina.Bieg zacząłem przyjemnie i jak na mnie szybko. Pierwszą z czterech pętli ze średnią poniżej 4.15/km. Ale Duńczycy znów zafundowali nam dodatkowe atrakcję. Nakręcili zakrętów i nawrotów tak, że chyba nawet sami do końca nie wiedzieli, jak przebiega trasa. Była tak kiepsko oznaczona, że początkowo co chwila musiałem dopytywać się wolontariuszy i kibiców, gdzie dalej biec. Ale to i tak był najmniejszy problem. Znów okazało się, że płasko nie musi oznaczać łatwo. Poza odcinkiem asfaltu, biegliśmy po leśnym trakcie usianym wystającymi korzeniami, po piaszczystej plaży, po trawie, po szutrze, po średniowiecznej kostce, po kamiennych płytach, po schodach, a nawet spory kawałek po drewnianym pomoście, co akurat było całkiem przyjemne. Przynajmniej okoliczności przyrody osładzały te trudy. Trasa głównie biegła dookoła monumentalnej fortyfikacji czyli zamku Kronborg – siedziby szekspirowskiego Hamleta.
Niestety moje umęczone nogi zupełnie nie doceniły wzniosłości tego sąsiedztwa i już w połowie dystansu zaczęły kolokwialnie rzecz ujmując „wymiękać”. Do tego stopnia, że na ostatniej pętli zdarzało mi się dreptać po 5.00/km. Na łamanie 4.30 szans nie było, ale to wiedziałem już po rowerze. Pozostało mi powalczyć o wynik w okolicach 4.35. Wciąż bardzo dobry dla mnie, szczególnie, że Duńczycy zadbali, aby trasa zgadzała się aż z naddatkiem. Trzeba przyznać, że na wysokości zadania stanęli kibice, których były tysiące i szczególnie na ostatnich metrach intensywnie wspierali uczestników. Na metę wbiegłem resztką sił, potykając się o własne nogi, z grymasem bólu, bo i bolało mnie niemal wszystko. Kolejny raz uświadomiłem sobie, że trzaskanie ćwiartek i olimpijek nie ma nic wspólnego z połówką, która jak to powiedział mój trener Piotrek Netter tuż przed startem, jest już dystansem dla prawdziwych facetów. I prawdziwych kobitek, żeby nie było.
Zaraz po otrzymaniu medalu położyłem się gdzieś w kącie i najzwyczajniej w świecie poszedłem spać. Byłem cholernie zmęczony. Podczas biegu wyprzedziły mnie jakieś tabuny ludzi i byłem przekonany, że zarówno w kategorii jak i w generalce jestem gdzieś hen daleko, ale ku mojemu zdziwieniu w sumie nie wyglądało to tak źle. Ostatecznie, po weryfikacji wyników i wykreśleniu PROsów z kategorii wiekowych, byłem 13ty w M35 i 66 w generalce. Bieg średnio po 4.30 na km, też źle nie wygląda, ale to wciąż moja pięta achillesowa. Przez nią straciłem szanse na slota na Mistrzostwa Świata.
Ale i tak nie byłoby sensu go brać. Dlaczego??? Bo zawody w Danii uświadomiły mi, gdzie jest moje miejsce w szeregu i jak nieprawdopodobnie wysoki poziom jest na świecie. Zresztą o tym przekonuje się większość naszych rodaków startujących w serii IM. Jednak nie ma co załamywać rąk, trzeba ciężko zasuwać, trenować i walczyć, głównie ze sobą, bo na poziom przeciwników wpływu nie mamy. Teraz kolejne główne wyzwanie to Gdynia. A tam przynajmniej trasa będzie bardziej przewidywalna.
P.S. Po latach pisania na AT w końcu założyłem swój blog totalneporuszenie.pl . Oczywiście nadal będę publikował swoje teksty na Akademii, ale zapraszam również na mój blog, gdzie na bieżąco opisuję moją przygodę ze sportem. Zapraszam również do polubienia profil na FB „totalne poruszenie”.
A ja z innej beczki, Maciek czy ta szybka na magnesy Cie nie denerwuje bo mnie doprowadza do szału i zakładanie i jak chce przetrzeć czoło to co jej dotknę to podczas jazdy się luzuje i mam nadzieje że odpadnie.
Szczere gratulacje, Twoje wyniki w P i R są dla mnie abstrakcją, tak więc nie dołuj bardziej:). Daj się cieszyć wynikami. I tak jak mówisz ; do pracy. pzdr
Maćku, gratuluje startu i zyciowki na dobrze wymierzonej trasie! W końcu wynik z Berlina z niedomierzonym rowerem moze odejść w niepamięć;) Zbieg okoliczności ale na dobrze wymierzoną trasę w Suszu w kontekście wyniku tez dzisiaj zwróciłem uwagę ale o tym wkrótce jak Ojciec Redaktor puści tekst;) jestem szczególnie pod wrażeniem Twojego tegorocznego biegania, od pierwszych startów widać było, ze poprawa jest duża. Pozdr:)