Takiego ścigania na dystansie ¼ IM chyba jeszcze nie było. Choć zawody nie miały rangi mistrzowskiej to na starcie pojawiła się cała śmietanka triathlonistów i to nie tylko tych specjalizujących się w jeździe bez draftingu. Lista startowa napawała mnie pewnym lękiem: Luft, Kazimierczak, Sowiński, Adam, Karaś, Ławicki, Najmowcz, Kalaszczyński, Grembski, Pawelczak… W czołówce z każdym rokiem robi się coraz ciaśniej, no ale jak spaść z konia to dobrego – startuję i ja.
Aura była zdecydowanie bardziej łaskawa niż w Olsztynie. Z początku nie dowierzałem doniesieniom, jakoby woda miała 17 stopni, ale gdy zamoczyłem stopę, mile się zaskoczyłem. Wchodząc głębiej, zrozumiałem, jakim cudem udało się tak szybko nagrzać zbiornik. Wszędzie miałem grunt… miękki grunt. Miejsce naszych wodnych zmagań było bardzo płytkie. Każdy kij ma jednak dwa końce. Ceną za ciepło była bardzo mała widoczność, którą dodatkowo ograniczał muł, jaki podniósł się z dna po wcześniejszym starcie na dystansie 1/8. Marcin Ławicki powiedział do mnie: „Zanurz głowę na 30 cm”. Odpowiedziałem, że nie zanurzę, bo tam jest diabeł. Czarno było jak w piekle. Samo pływanie oceniam bardzo pozytywnie. Dzięki dobrej rozgrzewce czułem luz i swobodę. Na prowadzeniu Grembski, za nim Karaś, mała przerwa i Najmowicz, Kazimierczak i w nogach Kazika ja. W wodzie siedział jednak jakiś lucyfer. Dopadł mnie na samym wyjściu. Zagapiłem się i uderzyłem nosem prosto w krawędź platformy do wychodzenia. Dopiero co ganiłem młodzież, że nie zapoznała się z trasą w Olsztynie, a tydzień później robię numer, którego bym uniknął, gdybym obejrzał wyjście z wody. Uderzyłem na tyle mocno, że aż mnie zamroczyło, na rowerze lekko leciała mi krew, nie mogłem oddychać nosem, choć uczciwie powiem, że jakoś mi to nie przeszkadzało. Adrenalina robi swoje i na poważnie bolało mnie dopiero na mecie.
Rower – tu zaczęło dopiero robić ciekawie. Na początku grupa nieco się tasowała. Szybko złapaliśmy i zgubiliśmy lepszych pływaków: Karasia i Grembskiego. Dużym zaskoczeniem był dla mnie moment, gdy do zostającego Najmowicza dołączył Kazimierczak. Przeskoczyłem Kazia, ale pomimo naciskania na pedały co sił w nogach, nie byłem wstanie wrócić na 10 metr prowadzącej grupy. Wszystkiemu winny Sowiński, który narzucił zabójcze tempo. W ślad za nim sunęli Luft i Ławicki. Wisiałem na czwartym miejscu. Wyciskałem na prostych średnio ponad 330 watów, a prowadząca trójka znikała mi z oczu ekspresem. Moja średnia w dość wietrznych warunkach to nieco ponad 40 km/h, prowadzący – 43 km/h. Po około 20-tu kilometrach dogonił mnie jeszcze Kacper Adam. Też mocno naciskał, ale i on nie był w stanie dogonić szalonej trójki. Do boksu zjechałem jako piąty, strata do czuba ponad 4 minuty, do Adama 1.30.
Liczyłem, że chociaż na biegu powalczę, ale była katastrofa. Na pierwszej rundzie minął mnie Kazik, na drugiej istne Pendolino Łukasz Kalaszczyński (jak się później okazało pierwszy czas biegu). Strata do Adama wzrosła do ponad 2:30 (czyli co najmniej minutę jeszcze mi dołożył). Trzecia runda i nagle słyszę głos Grembskiego – wskakuj na plecy… zapomnij, nie było szans- samopoczucie miałem fatalne. Czwarta runda i nagle puściło. Cud dosłownie! Nogi mi się rozluźniły, oddech uspokoił, nagle poczułem, że mogę biec swoje. Złapałem rytm. Udało mi się przeskoczyć Macieja Grembskiego i odrobić z małą nawiązką to, co na pierwszych trzech rundach włożył mi Kacper Adam. I to by było na tyle. 7 miejsce. Jeszcze tylko piekielny, piaskowy podbieg do mety. W sumie to się cieszyłem, że z przodu nikogo, z tyłu nikogo i nie musiałem w tych warunkach finiszować. Pomysł z metą w tym miejscu jest fantastyczny – znak rozpoznawczy Piaseczna.
Mam po starcie kilka refleksji. Widać, że cześć zawodników jest już nieco „rozścigana”, że są już na obrotach, ba niektórzy jak np. Kazimierczak wyglądali wręcz zmęczeni sezonem, który dla mnie ledwo co się zaczął. Starty w serii Mistrzostw Świata muszą naprawdę dużo kosztować, a dodatkowo powodują, że sezon trwa ponad pół roku i w którymś momencie może wyjść zmęczenie. Widać też coraz większą specjalizację/podział na zawodników startujących z draftingiem i bez niego. Coraz trudniej będzie pogodzić startowanie w obu formułach . I ostatnie spostrzeżenie- poziom szybuje w górę i to strasznie szybko. Może nie wiecie, ale Marcin Ławicki na nie najszybszej trasie, pomimo upadku i straszliwych szlifów ustanowił w Piasecznie nieoficjalny rekord Polski na dystansie ¼. W takim czasie ¼ nie ukończyli nawet Kowalski Dariusz z Maccą podczas zawodów w Poznaniu, gdzie trasa jest zdecydowanie łatwiejsza i sprzyja biciu rekordów. Marcin odniósł spektakularne zwycięstwo. W mojej opinii wreszcie pokazał na co go stać. Od lat rok w rok trenujemy zimą w Calpe. To co tam wyczyniał, jak dotąd nie zawsze przedkładało się na straty. Piaseczno pozwala sądzić, że tym razem będzie inaczej. Pytanie, jaką odpowiedz szykują Luft z Adamem? A może swoje trzy grosze dorzuci Sowiński Nie zapominajmy, że gdzieś tam jeszcze czai się Formela i nie tylko on… Zrobiło się naprawdę ciekawie, nieprzewidywalnie i bardzo bardzo ciasno w czubie. W Gdyni szykuje się niesamowita walka jakiej jeszcze Polska nie widziała.
Zobacz wyniki:
Garmin Iron Triathlon Piaseczno – 1/4IM
Swietny tekst Filipie!:) Gratulacje!
Pan Przymusiński staje się moim ulubionym autorem – sprawozdawcą na AT. Ubawiłem się.
Pozdrawiam
Zgadzam się z Marcinem! Filip, masz ogromny dystans do tego co robisz i ogromny szacunek dla młodej fali, która niedługo zajmie Twoje miejsce na krótkich dystansach – już zaczyna 🙂
Zresztą mam wrażenie, że cała nasza czołówka to fajne chłopaki, bez zadęcia 🙂 równi goście, którzy mają dużo pokory! Gratulacje dla wszystkich i powodzenia w kolejnych startach!
Filip. Super napisane, bez zadęcia, bardzo dziennikarsko. Tak jakbyś stał z boku a nie uczestniczył. Szacun wielki. Najbardziej podoba mi się to, że zauważając wzrastający poziom i opisując swoich rywali nie ma w tym ani krzty zazdrości co w dzisiejszych czasach wiecznej rywalizacji jest naprawdę rzadkie. Jeszcze raz – fajny tekst!