Pierwsze zawody w sezonie. Na ten moment czeka się z utęsknieniem. Odlicza dni, treningowe jednostki. Już trzeci rok poważne ściganie w Polsce zaczyna się od olimpijki w Olsztynie. Dla mnie w latach ubiegłych była to impreza wyjątkowo pechowa. Dwa starty, dwie bolesne kraksy i w konsekwencji zmarnowane szanse na dobry wynik. W obydwu wypadkach byłem bez winy, a główna przyczyna leżała w formule zawodów, czyli tak rzadkiej w przypadku rywalizacji amatorów dozwolonej jeździe na kole. W zeszłym roku na mecie, obolały i wściekły, zarzekałem się, że już nigdy w tej imprezie nie wystąpię, bo ile można mieć pecha. Jednak organizatorzy zmienili zasady. W tym sezonie wprowadzono zakaz draftingu i dopuszczono rowery czasowe. Olimpijka bez draftingu – mój królewski dystans, na którym statystycznie rzecz biorąc osiągam najlepsze wyniki.
Ale nic nie może być idealne. W sobotę rano usłyszałem w słuchawce znajomy głos. – Wyjechałeś, jeszcze nie?! To nie bierz pianki, bo pływanie odwołane – złośliwe chichotanie szybko obnaża faktyczne intencje dzwoniącego. No tak. To mentor-srentor, czyli Mkon urządza sobie żarciki moim kosztem. Nie ma takiej opcji, nowy sezon nie może się zacząć tak, jak skończył się poprzedni czyli duathlonem. W Olsztynie rzeczywiście pogoda nie rozpieszcza, jest chłodno, wietrznie, a na jeziorze panują idealne warunki… do windsurfingu. Umówiony na objazd z trasy Koniecznym, Grassem i Radkiem Buszanem przygotowałem swój rower. Koła startowe wyjąłem z pokrowców po raz pierwszy od pechowego IM 70.3 w Rugii. Przejeżdżam 15km, kiedy w środku lasu słyszę złowrogi wystrzał. To moja tylna szytka zakończyła swój marny żywot. No nie! Jak tak zaczyna się sezon 2015, to później musi być tylko lepiej. Poza tym wszyscy zaznaczają, że lepiej mieć defekt w takim momencie niż na zawodach. I mają rację. Ja wmawiam sobie, że to było ostatnie tchnienie złych demonów, które krzyżowały mi plany pod koniec zeszłego sezonu. I teraz właśnie wyzionęły ducha. Szczególnie, że już na kilka dni przed startem zacząłem czuć się dużo lepiej, a wszystkie te problemy, o których pisałem w ostatnim felietonie zaczęły ustępować. Odpoczywając u Marcina w domu, po raz pierwszy od wielu tygodni przestałem odczuwać przemęczenie i notoryczny ból mięśni. To był dobry zwiastun.
Start mojej kategorii został zaplanowany na 13.20. Wcześniej rano wstawiliśmy rowery do strefy zmian. Nigdy wcześniej nie startowałem w tak niskiej temperaturze i przy tak silnym wietrze. Nieco przerażony takimi warunkami, przygotowałem sobie bluzę i rękawiczki ogrodowe, jedyne jakie znalazłem w samochodzie. Po raz pierwszy w życiu bałem się, że mogę mocno przemarznąć na rowerze. Kiedy tylko dotarła do mnie wiadomość, że pływanie będzie skrócone o połowę, wiedziałem, że muszę przyjąć bardzo radykalną taktykę. Oczywiście start w Olsztynie nie był dla mnie priorytetowy, ale jest to po pierwsze mój dystans, po za tym chcę powalczyć w całym cyklu, no i miałem swoje prywatne porachunki z tą imprezą. Więc gdzieś podskórnie trochę się nastawiłem na ściganie. W wodzie za wszelką cenę chciałem przytrzymać się najlepszych pływaków w mojej kategorii. A szczególnie nie dać się zgubić Radkowi Buszanowi. Tak się też udało. Z Radkiem łeb w łeb szliśmy od startu do strefy. Po pływaniu wiedziałem, że jestem w okolicy 2-3 miejsca, ale nie miałem pojęcia jak blisko są za mną najgroźniejsi rywale. W okresie zimowo-wiosennym mocno stawiałem na rower, ale nie miałem żadnego sprawdzianu i nie do końca wiedziałem na co mnie stać. Trasa w Olsztynie nie jest najprostsza, a silny wiatr i sporo nawrotów tylko utrudniały sprawę. Wiedziałem też, że pofałdowana trasa biegowa, z długim tępym podbiegiem wyjątkowo mi nie leży, więc jeśli mam się liczyć w tej zabawie, to wszystko zależy od roweru.
Byłem tak podniecony, że zapomniałem o bluzie i rękawiczkach. Zresztą i tak nie czułem zimna. Nie będę ściemniał. Od pierwszego metra odcinka rowerowego szedłem jak zły. Kolejni wyprzedzani zawodnicy z różnych fal utwierdzali mnie w przekonaniu, że chyba dobrze przepracowałem okres przygotowawczy. A kiedy po pierwszym okrążeniu uspokoiło mi się tętno, nawet bardzo szybka jazda nie sprawiała wielkich trudności. Po prostu konsekwentnie realizowałem założenia. Pod koniec drugiej pętli dogoniłem prowadzącego zawodnika w naszej kategorii Marcina Mazurka, rewelacyjnego pływaka. Ale nie dałem rady go urwać. Do strefy wjechałem z tylko kilkusekundową przewagą. Marcinowi wystarczyło kilkadziesiąt metrów, żeby mnie dopaść. O dziwo żadnemu z nas nie spieszyło się do ataku. A ponieważ już na pierwszej pętli zdaliśmy sobie sprawę, że nad trzecim Radkiem Buszanem mamy dość bezpieczną przewagę, nasze tempo mocno spadło. Nie pamiętam, kiedy biegłem na zawodach na takim luzie. Miałem jednak na uwadze, że już w kolejną niedzielę startuję w Piasecznie i warto oszczędzać organizm. Szczytem wszystkiego była czwarta i ostatnia pętla biegu, kiedy z Marcinem przeprowadziliśmy dość obszerną dyskusję na temat trudów uprawiania triathlonu w kontekście ojcostwa.
Na kilometr przed metą Marcin zapytał, co robimy i czy będziemy finiszować, czy też może razem wbiegamy na metę. Prawdę mówiąc miałem cichą nadzieję, że się lekko za nim schowam i tuż przed końcem zafiniszuję zza pleców. Mój rywal okazał się jednak sprytniejszy, a poza tym dokładniej wiedział, gdzie znajduje się meta. Najpierw obydwaj zaczęliśmy co raz intensywniej przyspieszać, aż w pewnym momencie Marcin urwał się ode mnie, a ja zostałem metr za nim. Na tak krótkim odcinku to była przewaga nie do odrobienia. Jeszcze kilka chwil wcześniej nawet trzecie miejsce brałbym w ciemno, ale w tej sytuacji świadomość, że zwycięstwo przeszło mi koło nosa, nieco podrażniła moje ambicje. W końcu przegrać po 2 godzinach walki o ułamki sekund, to trochę frustrujące. Ale taki jest sport. Zwycięzca jest tylko jeden.
Najważniejsze, że klątwa Olsztyna została odczarowana i po raz pierwszy zaczynam sezon bez szlifów na biodrach. A już w niedzielę kolejne wyzwanie. Zawody na moich starych śmieciach czyli Garmin Triathlon Piaseczno. Do zobaczenia na starcie.
Maciek, swietny wyscig i „prawie” perfekcyjne rozpoczęcie sezonu! Cieżko będzie Cię pokonać w tym roku, zrobileś dobra robotę zimą. I bardzo dobrze, podnosimy poprzeczkę i będziemy się tak ganiać do końca sezonu!
Bufkę założył i od razu petarda z nogi 🙂
Gratuluje. a propos poprzedniego artykułu – więc była to „sztuczna zadymka”. Jesteś silny i tego gratuluje. A że mało czasu (…) to trzeba skupić sie nad głową (nie obraźliwie! czyt. standardowy psychologiczny aspekt obawy że „nie jestem gotowy, boję się 🙂 Mkon miesiąc temu o tym pisał)