Moja mała biegowa Syberia

Co w weekend w Warszawie, przy kilkunastostopniowych mrozach, może robić biegacz – amator? Zapewne atrakcji jest wiele (choćby nawet łyżwy czy bieganie na bieżni), ale ja postanowiłem zasmakować biegowej przygody, pośród lasów i pól w mojej rodzinnej miejscowosci w Regnowie, w okolicach Rawy Mazowieckiej.

 

 

 

 

 

 

Wczesnym sobotnim porankiem pojechałem do swojej małej, wiejskiej Syberii, do rodziców. A że w naszym rodzinnym sadzie było sporo pracy (wiem – obalam mit, że zimą rolnicy śpią jak niedźwiedzie i nic nie robią) to mimo mrozów szybko wzięliśmy się z tatą za bojowe zadania. Zaczęliśmy od zbierania gałęzi (które tatko obcinał przez dwa tygodnie, przy prawie 20-stopniowym mrozie – zresztą jak co roku). Trzeba było się uwijać, co by mróz nie wygrał z powolnymi ruchami (mimo ostrego słońca). Motywacja była więc ogromna. Uzbieraliśmy hałdę gałęzi (wielkości 30-metrowego mieszkania), która z powodu mrozu za nic nie chciała zamienić się w wielkie ognisko. Postanowiliśmy więc przesunąć pomysł ogniska o kilka tygodni, gdy temperatura będzie nieco bardziej „ludzka”. Później zwożenie drewna taczkami do kotłowni, oporządzenie zwierząt gospodarskich i wieczorne dogorywanie w rodzinnym klimacie. Padłem jak zabity. Na bieganie nie miałem już siły. Postanowiłem skończyć czytanie „Niezłomnego” – niesamowitej historii biegacza olimpijczyka, któremu wojna przerwała karierę sportowca. To był świetny sposób na pozytywnie nastrojenie się do porannej walki.

 

Zdradziecki kompan

 

Niedzielnym porankiem, tuż przed ósmą, opatulony w kilka warstw ubrań, kominiarkę, podwójne skarpety oraz scyzoryk, bez którego nie wypuszczam się w leśne ostępy, wybiegłem. Początek był jak zawsze trudny. Przez pierwsze kilka kilometrów rozgrzewałem się, ale jednocześnie miałem wrażenie, że zamarzają mi stawy, a ruchy wydają się być coraz wolniejsze. Było przecież raptem -12 stopni Celsjusza, a przecież przy -18. w miejskim biegu bylo o wiele łatwiej! Jak to możliwe, że teraz czułem się tak ociężały? Czyżby to pierwsze oznaki trzydziestki na karku? Biegłem i tak rozmyślałem, szukając przyczyny mojego spowolnienia, które automatycznie narzucał mi organizm, kiedy tylko próbowałem siłowo biec szybciej przez następny kilometr. Czułem się tak osłabiony, że zaczynałem kontrolować i ograniczać ruchy niczym niedźwiedź zapadający w swój coroczny, zimowy sen. To tak jakby mój organizm, wbrew mojej woli, oszczędzał energię na kryzysowe momenty, które czaiły się za każdym zakrętem. Każde mocniejsze wybicie stopy pozbawiało mnie ochoty na walkę i wyssysało energię. Skąd ten kryzys!? -pomyślałem. Nigdy dotąd nie czułem takiego „zjazdu” energetycznego! Jakiś wewnętrzny mechanizm, bezpiecznik czy automat włączał ogranicznik prędkosci. W pewnej chwili zorientowałem się kim jest ten podstępny towarzysz, pozbawiający mnie siły i płynnego biegu.

{gallery}bolek_1{/gallery}
Wbrew pozorom słabo dajacy o sobie znać i lekko umiarkowany, ale podstępny niczym lis – kompan, biegł tuż obok, podcinając systematycznie zataczającego się z braku sił biegacza. Poczułem, że ten „lis” wchodzi w komitywę z mrozem, „wdrapującym” się na spocone plecy. Ponieważ biegłem coraz wolniej, organizm natychmiast zaczął się wychładza, a ja miałem coraz mniej sił. I gdy spostrzegłem, że kominiarka jest praktycznie oblodzona, byłem już niemalże pewien, kim jest podstępny sprawca mojego zimowego snu. Umiarkowany, ale ostry niczym samurajski miecz. Wiatr. Wiatr, który na początku ignorowałem. Dobra rada – nigdy nie ignoruj żadnego przeciwnika. Nawet tego najmniejszego. Ostry wiatr w szczerym polu dawał o sobie znać coraz wyraźniej. Kiedy wbiegłem w las, urok polskiej Syberii wprawił mnie w zadumę,  ale to nie był najlepszy czas na „odpłynięcie”. Podstępny wróg ciągle czaił się na wyciągnięcie ręki. Przypomniałem sobie słowa jednego z amerykańskich biegaczy, jeńca wojennego, Luisa Zamperiniego (zapewne za sprawą lektury „Niezłomnego”), katowanego przez japońskich oprawców. „On nie może mnie złamać!”. Przyspieszyłem i z każda „setką” czułem walkę ciepła z wiatrem i mrozem. To była zwycięska walka. Po czwartym kilometrze mojego osobistego boju z odruchem hibernacji organizmu, poczułem zastrzyk energii. Zwiększyłem tempo by w końcu pozostawić „pedał gazu” w jednej pozycji.

 

Sen na jawie i zamarzające rzęsy

 

Kolejna wieś i znowu szczere wietrzne pole. Przede mną lis. Na środku drogi.  Z tą różnicą, że tym razem  prawdziwy, który nagle czmychnął w pole kilkaset metrów ode mnie. W lesie znowu spokojnie. Szybsze, pewniejsze tempo. Po raz pierwszy przecinam tory zabytkowej kolejki wąskotorowej (na całej trasie będę ją przebiegał trzy razy). Kolejne kilometry coraz cieplejsze, bo z podbiegami.”A wierzchołki pokonuj szybciej niż gdy będziesz z nich zbiegał” – radziła kiedyś Agata, biegaczka dzieląca się swoimi doświadczeniami – „Zapewnisz sobie wtedy możliwość wyprzedzania i odpoczynku jednocześnie wciąż biegnąc”. Choć nie miałem widocznego przeciwnika, to ten ukryty ciągle czaił się, czekając na wolniejsze tempo.  Ja jednak „ciągnąłem” pod górkę mocniejszym krokiem. I nagle, mimo ciepła i równomiernego tempa zaczęło mi brakować tchu. Jeszcze mocniej zaciągałem powietrze przez kominiarkę (to dzięki niej mroźne podmuchy zamieniały się w cieplejsze). I wtedy zdałem sobie sprawę, że zaparowaną kominiarkę pokryła warstwa lodu, który z wielkim oporem przepuszczał powietrze. To bardzo szybko rozeszło się po płucach. To była ostatnia prosta – do końca trasy pozostał niespełna kilometr. Zamknąłem oczy i odpłynąłem w myślach.

{gallery}bolek_2{/gallery}

Tą dawną asfaltową drogą (z rodzicami i rodzeństwem) woziliśmy zboże i belki słomy, podczas żniw w każde nasze wakacje. A jeszcze w podstawówce jeździliśmy tędy konno – wozem do stolarza po okna i drzwi do nowo wybudowanego domu. Poczułem promienie letniego słońca. Dokładnie te same, kiedy jeździłem tędy rowerem do mojej chrzestnej. Obrazy z dzieciństwa przewijały się jak z rolki kliszy fotograficznej. Znałem tę trasę jak własną kieszeń, więc mogłem sobie na to pozwolić – na takie „odpłynięcie” na jawie, niczym w filmie „Incepcja”. Biegłem z zamkniętymi oczami i dryfowałem gdzieś, jakby w innym wymiarze. Zdawało mi się, że w oddali słyszę samochód. Powieki były coraz cięższe, ale musiałem jak najszybciej się wybudzić. Z trudem otworzyłem oczy, a tuż przed nimi strzeliły kawałki lodu z zamarznietych rzęs. Zaśmiałem się w duchu na widok ludzi jadących sznurem samochodów (prawdopodobnie z kościoła), którzy wyglądali jakby zobaczyli ducha. Sprint był ukoronowaniem całego trudu tego dnia. Biegłem ciągnąc długie susy i w przypływie endorfin czułem wolność o jakiej pisał Luie w „Niezłomnym”. Wszystko inne wokół było jak w zaczarowanej, opuszczonej bajce…  ani żywej duszy wokół.

{gallery}mapa_syberia{/gallery}
Kiedy chciałem sprawdzić swoją trasę, okazało się, że mój super praktyczny smartphone zamarzł! Ale na szczęście aplikacja zapisywała trasę na bieżąco. Kiedy zobaczyłem zdjęcia oblodzonego globtrotera, zrozumiałem dlaczego ludzie z samochodów mieli takie nietęgie miny. Ale przecież gdybym siedział w domu z powodu mrozów, nie mógłbym walczyć ze słabościami i sprawdzić się biegowo w trochę innych warunkach. Nie doświadczyłbym tej syberyjskiej przygody i wreszcie nie przeżyłbym retrospekcji do czasów dzieciństwa.  A warto było wrócić do tamtych beztroskich czasów. Znów poczuć ciepło rodzinnych, słonecznych dni – nawet tylko śniąc na jawie. Ta trasa na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako niesamowita historia powrotu do dawnych czasów. Czasów, które już nigdy nie wrócą.

Powiązane Artykuły

2 KOMENTARZE

  1. znam Gościa,
    to miłość do natury w najsurowszym wydaniu w połączeniu ze sportem i poszukiwaniem kazdego sposobu aby przekroczyc swoje granice. Jakiekolwiek granice….
    😉

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,753ObserwującyObserwuj
18,500SubskrybującySubskrybuj

Polecane