Nie wideo wspomnienia z Wiązownej

Wiązowna to miejscowość niedaleko Warszawy, ale na tyle odległa, że trzeba pojechać tam samochodem. Po drodze zabrałem Olgę Ziętek i razem wyruszyliśmy na start. Już na Wale Miedzeszyńskim zorientowałem się, że nie wziąłem ze sobą widelca do makaronu, który przygotowałem jako posiłek regeneracyjny oraz o zgrozo – zegarka z GPSem. Właściwie, to nie był mi do niczego potrzebny, bo kompletnie nie wiedziałem jak mam biec. Mógł mi tylko pokazać tętno z mogło wynikać że za szybko zacząłem i kiedy nastąpi zgon. Jednakże przyzwyczajenie do tego sprzętu jest tak ogromne, że bez niego ciężko biegać.

 

Na miejscu pierwszy dylemat – ile warstw założyć. Wybrałem opcję na zimno – tylko dwie koszulki i osłonę od wiatru na klatę, a był koniec lutego. Olga podobnie. Przy starcie spotykam wiele znajomych twarzy: Adam Krzesak, Janek Tenderenda, Lubomir Lubas i przede wszystkim dzik nad dziki – Marcin Konieczny. Szukam pomocy u nich – chcę pożyczyć zegarek. Później przypominam sobie, że mam telefon z aplikacją Endomondo. Nie mam konta na portalu Endomondo, nie mam niczego, ale jednak kontakt pomiędzy ludzkim pierwiastkiem, a bezduszną maszyną został nawiązany. Ostatnie chwile przed startem – ponieważ nie mam kieszeni w spodniach, ani w koszulce muszę biec z atrybutem parkingowego – nerką. Przekraczam linię startu i włączam stoper.

 

Na początku, jak zawsze, jest trochę tłoku. Ustawiłem się w środku stawki obok Janka Tenderendy – liczę na czas podobny do Niego – 1:35. Oszukuję … liczę na czas lekko szybszy – 1:33. Po pierwszym kilometrze tłum się przerzadza, część zawodników narzuca mocne tempo. Ja w oddali widzę Olgę, która na oko biegnie 10-15 sekund szybciej na kilometrze. Panna Ziętek biega szybciej ode mnie, więc tempo, które trzymam jest odpowiednie. Jestem pewien, że biegaczy którzy teraz zbliżają się do Olgi będą zbierać z trasy. Dużo z nich biegnie w dość charakterystyczne sposoby, które staram się zapamiętać – będzie to dobra motywacja na ostatnich kilometrach, na których będą ich zdrapywać z asfaltu, a ja będę włączał piąty bieg.

 

 

Na 7 kilometrze dobiega do mnie biegacz. Biegniemy obok siebie jak Mark Allen i Dave Scott podczas legendarnej walki na Hawajach, ochrzczonej mianem „Ironwars’. Lecz to dopiero początek. Ucinamy sobie pogawędkę. Kolega pyta się, czy biegam jakieś dłuższe dystanse. Na słowo Ironman na chwilę go zatyka. Okazuje się że celuje w 90 minut. Odpowiadam, że to jest mój cel w Warszawie za miesiąc. Pytam się w jakim tempie biegniemy – telefon jest schowany, a kolega ma zegarek na ręce. 4:13/km. Jezus Chrystus … nigdy tak szybko nigdy nie biegałem i na dokładkę mogę swobodnie gadać.

 

Jesteśmy na zbiegu kiedy, akurat wraca elita. Na ich twarzach widać jak wiatr daje się im we znaki. Przypominają mi się słowa Jaśkapola, który mówił że w dół i z wiatrem trzeba biec opór. Pod górę i z „wmordewindem’ nie da się utrzymać dobrego tempa. Proponuję żebyśmy doskoczyli do grupki, która podobno biegnie na 1:30. Ja doskakuję, ale kolega zostaje. Jeszcze przed znacznikiem 10 kilometra mijam Olgę. Okazuje się, że złapała ją kolka. Widząc grymas na jej twarzy obawiam się, czy w ogóle dobiegnie. Po kilku ciepłych słowach ruszam przed siebie. Na znaczniku 10km czas 42 minuty. Właśnie pobiłem życiówkę na 10 km.

 

Przed nawrotką widzę Lubomira – strata na oko 1,5-2 minuty. Tto wyśmienity biegacz. W ostatnim triathlonie poprzedniego sezonu odrobił ogromną stratę, którą miał do mnie na rowerze. Przejechał się po mnie jak walec. Teraz jest całkiem blisko. Ale to jeszcze nie miejsce na pełen gaz. Niestety grupa na 1:30 jest w rozsypce. Biegną wolno, a ja przeskakuję od zawodnika do zawodnika. Dodatkowo zaczyna zacinać śnieg, więc staram się biec wolniej ale tak żeby zawodnicy osłaniali mnie od wiatru i chłodu – wykorzystuję umiejętności zdobyte podczas jazdy w peletonie. Niestety subiektywnie biegną bardzo powoli, więc gdy tylko śnieg zelżał momentalnie odskakuję od maruderów. W oddali zaczynam dostrzegać charakterystyczne sylwetki biegaczy, którzy wcześniej mnie wyprzedzili.

 

 

Przez około 3-4 kilometry cisnę na solo. Dookoła brak biegaczy. Przed 15 kilometrem dostaję strzał w oczach. Oznaka nadchodzącego kryzysu. Nie wiem, czy to uczucie czy faktycznie kryzys przyjdzie. Biorę jeden kubeczek herbaty, która mam nadzieję jest mocno posłodzona – musi wystarczyć do końca biegu. Wystarczy! Na pewno. Po 15 kilometrach okazuje się, że pobiłem kolejną życiówkę – minutę szybciej, niż dwa tygodnie temu na Chomiczówce. To jest moment w którym trzeba przyspieszyć.

 

Połykam kolejnych charakterystycznych biegaczy. Jest tylko jeden, który trzyma tempo. Zaraz skończy się las i trzeba będzie zmagać się z wiatrem. Muszę odrobić 50 metrową stratę i usiąść mu na plecach. Przyciskam i przed końcem lasu jestem za nim. Pytam czy uda się nam dobiec na półtorej godziny. Oczywiście mamy sporo zapasu. Biegniemy w okolice 1:29. Poprosiłem go o osłanianie mnie od wiatru – „bo rozumiesz, ja nigdy tak szybko nie biegłem, nie wiem jak to jest i w ogóle to jestem lajkonikiem’. Mogę zostać. Dobiegamy do końca trasy. Pamiętam ten zakręt przed znacznikiem 2,5km do mety. To na nim rok temu prawie się zataczałem. Rok temu byłem na granicy świadomości i omdlenia. Teraz mam jeszcze mnóstwo siły.

 

Postępuję jak każdy człowiek – jestem pazerny do granic możliwości. Wynik 1:30, półtorej godziny temu był mglistym marzeniem, teraz mam szansę pobiec poniżej 1:29. Biegniemy w okolicach 4:10/km ale to za mało, za wolno … jak można się tak wlec? Teraz Ty mi usiądź na plecach – mówię do towarzysza. Od dawna rozkładam ręce w geście tryumfu. Teraz już biegnę bez ładu i składu – podskakując, krzycząc – dobrze że nie zrobiłem gwiazdy albo innej akrobatycznej figury. Cieszę się jak dziecko. Tak nie cieszyłem się od czasu połówki Ironmana w Moritzburgu. Wbiegam na metę i zatrzymuję stoper – 1:28:48.

 

 

Lubomir jest już na mecie. Widziałem go, ale zabrakło mi dwóch, półtora  kilometra … Cieszy się że jest przede mną. Po chwili wpada Olga – 1:30. Olga powiedziała, że widziała mnie do 15km … odzyskiwała siły i zaczęła mnie dochodzić, ale po tym jak włączyłem KERS w swoim bolidzie – została daleko w tyle. Szybko marzniemy, więc robimy krótkie rozbieganie – rozciągamy się i jedziemy do Maka po nagrodę za dobry bieg.

Powiązane Artykuły

2 KOMENTARZE

  1. Do Maka? Przecież Wiązowna słynie z dobrej szamy po biegu, podawanej w pobliskiej szkole. PS wyniku gratuluje.

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,773ObserwującyObserwuj
19,200SubskrybującySubskrybuj

Polecane