No to się na dobre zaczęło. Ponieważ przez ostatni rok grono moich znajomych z triathlonu wielokrotnie się zwiększyło, odnoszę wrażenie, że cały świat kręci się wokół naszej dyscypliny. Tak przynajmniej wynika z wpisów na FB, smsów i maili, które do mnie dochodzą. Inna sprawa, że równomiernie z rośnięciem braci triathlonowej, topnieje też moja grupa pozostałych przyjaciół. Trudno się mówi. Jeśli nie rozumieją wyższości Craiga Alexandra nad Arturem Borucem i dobrego izotoniku nad czystą z colą to ich problem. Zresztą pogadamy za 15 lat kiedy w ramach kolejnego kryzysu wieku średniego ONI będą kupować używane Porsche, a ja co najwyżej zmieniał dętki w rowerze. Nie dość, że taniej to zdrowiej.
Ale do rzeczy.
Sezon rozhulał się w mgnieniu oka i za nim się obejrzeliśmy, już chyba wszyscy zaliczyli debiut w 2013 roku. A ostatni weekend to prawdziwe tri szaleństwo, bo dokładnie licząc 4 zawody w kraju – 2xSieraków, Malbork i dość egzotyczna impreza na Kaszubach o swojskiej nazwie Kartuska Masakra. To oznacza, że w sumie wystartowało przez dwa dni prawie 1500 triathlonistów. Któż by się tego spodziewał jeszcze 2 lata temu?! Zgodnie z planami wybrałem Malbork. Niestety obowiązki zawodowe nieco utrudniły mi przygotowania i na zawody jechałem aż z Pacanowa, niemal 600 km, do 2 w nocy. Na wszelki wypadek przestrzegam – siedmiogodzinna podróż samochodem nie jest optymalną formą spędzania ostatniego wieczoru przed startem. Świadom tej odwiecznej prawdy chciałem się nawet z tej pracy jakoś wykręcić sianem, ale uznałem, że bądź co bądź wciąż jestem tylko amatorem i mimo wielkiego zaangażowania w ten sport muszę zachować umiar oraz zdrowy rozsądek i nie zapominać o zapewnieniu bytu mojej rodzinie.
Mimo stosunkowo krótkiego snu i odbytej podróży rano czułem się zupełnie dobrze. Zapakowałem cały niezbędny sprzęt na rower i pojechałem na strefę odebrać pakiety. Jak ja uwielbiam ten moment. Parafrazując klasykę filmu – kocham zapach strefy o poranku. Olsztyn był dość kameralny, nieco na uboczu. Malbork to już impreza na topowym, krajowym poziomie, w niepowtarzalnych okolicznościach przyrody. Dominujący nad resztą krajobrazu zamek, rzeka-fosa czyli Nogat i powoli zapełniające się stojaki na 500 rowerów. To robi wrażenie nawet na starych wyjadaczach. W okolicach biura zawodów spotkałem pierwszych zawodników. Kilka piątek, serdecznych uścisków, no i oczywiście giełda… Kto w jakiej formie, kto komu zleje skórę, jaka pogoda i jak płynąć w rzece, wszak nie każdy ma takie doświadczenia. Doświadczenie to słowo klucz. Ustawia hierarchię triathlonowej braci bardziej niż kolejność na listach wyników. Jeszcze lepiej kiedyw parze ze stażem idą spektakularne osiągnięcia. Trudno się więc dziwić, że po chwili wianuszek fanów, a właściwie wyznawców, otoczył bezsprzecznego króla agegrouperów, Marcina Koniecznego. Gdzieś tam w tle przewijała się cichutko moja rywalizacja z Ojcem Dyrektorem Grassem, ale lojalnie obydwaj staraliśmy się tonować nastroje. Do faktycznego pojedynku jeszcze dużo czasu i żaden z nas w Malborku nie miał zamiaru odkryć wszystkich kart.
Poranek w strefie ma wiele zalet. Jedną z większych jest możliwość bliższego poznania innych podobnych nam wariatów. Mimo, że zeszłym sezonie zaliczyłem kilka startów, to jednak dopiero w tym roku wiem who is who. Znam nazwiska z wyników, kojarzę twarze ze zdjęć. Jednak podczas zawodów Garmina wreszcie miałem okazję poznać wielu fantastycznych zawodników, którzy już od wielu lat tworzą fundament tego sportu i to zarówno wśród profesjonalistów jak i amatorów. Wreszcie mogłem uścisnąć dłoń Krzysztofowi Augustyniakowi, Piotrkowi Grzegórzkowi, pogawędzić ze słynnym Twisterem, zobaczyć legendarnego Jacka Gardenera i wielu innych, którzy od lat funkcjonują w triathlonie. To co w naszej dyscyplinie jest niezwykłe i niepowtarzalne to brak barier miedzy zawodowcami i amatorami, czego przykład mieliśmy w Olsztynie. Nieważne czy mamy do czynienia ze światowcem Realertem czy z krajowym liderem Luftem – każdy może zasięgnąć porady i pogadać jak równy z równym. Już widzę jak nasi kopacze dzielą się swoją wiedzą z chłopakami z drużyny podwórkowej, o ile w pobliżu nie ma kamer i aparatów.
Ta atmosfera jest niepowtarzalna i pozwala nawet takim niedzielnym triathlonistom jak ja poczuć się nadzwyczaj spokojnie. Adrenalina dała jednak znać o sobie, szczególnie, gdy niemal 500 zawodników stanęło w długiej kolejce do wody. Kiedy w końcu dotarłem do rzeki, szybko przepłynąłem na jej drugi koniec, blisko zamku, licząc, że przykleję się do czołówki. Moje wrodzone gadulstwo omal nie zawaliło startu nie tylko mi samemu, ale i nie pozbawiło dobrej pozycji wyjściowej wspomnianemu Mikołajowi Luftowi, kiedy to dyskutując o wyższości pływania lewą nad prawą stroną Nogatu kompletnie zaskoczyła nas syrena rozpoczynająca rywalizację. Pomny szalonego początku z Olsztyna zacząłem bardzo spokojnie, długim krokiem, co sprawiło, że po raz pierwszy w życiu przekonałem się na własnej skórze czym jest „whirlpool”. Na szczęście przed pierwszą boją „tłum zelżał” i w miarę spokojnie dotarłem to mety pływania, walcząc ze swoją chorą ambicją, która cały czas kusiła by gonić za tymi, którzy mnie wyprzedzają. Wygrał zdrowy rozsądek i dobrze, bo okazało się, że jestem stosunkowo wysoko – na 17 pozycji.
Nie ukrywam, że widok strefy podczas T1, w której stoją niemal wszystkie rowery bardzo poprawia nastrój i mobilizuje przed rowerem. Szczególnie, że moje zadanie na ten etap zawsze jest proste – utrzymać jak najwyższą pozycję, a jeśli to możliwe powiększyć przewagę przed moją achillesową piętą – bieganiem. Rower przebiegł w miarę spokojnie, chociaż mam spore wątpliwości, czy decyzja o eksperymencie z dyskiem była słuszna. Nie wiem, czy nie jestem zwyczajnie za kiepski na takie wynalazki. O przypadkach draftowania nie będę wspominał, bo coś tam widziałem, ale nie potrafię tego jednoznacznie ocenić. Poza tym, większość czasu jechałem sam i za wszelką cenę chciałem uniknąć nawet cienia wątpliwości, czy ścigam się fair. Jedyny wniosek, który mi się nasuwa, to brak elementarnej wiedzy na temat zasad non draftingu. Nie chcę wierzyć w złe intencje, ale akcje w stylu szalonego tirowca, który dla zasady przy każdej mojej próbie wyprzedzenia , zaczyna przyspieszać i rzuca jeszcze na odchodne, że on się tak łatwo nie podda, to już lekka przesada. Myślę, że tutaj sporo pracy przed AT i innymi mediami triathlonowymi. Trzeba edukować, dla dobra uczciwej rywalizacji i bezpieczeństwa wszystkich uczestników.
Wracając do trasy rowerowej, po godzinie i 12 minutach dotarłem do strefy. Udało mi się w miarę zrealizować plan, czyli utrzymać wysokie tempo i niezłą pozycję. Po rowerze byłem 21, ale wiedziałem, że za moimi plecami czają się całe watahy chartów. I to w pełni tego słowa znaczenia. Mimo stosunkowo szybkiej zmiany i niezłego samopoczucia , już na pierwszych metrach biegu straciłem złudzenia. Co chwila mijał mnie jakiś długonogi Kenijczyk. Tak przynajmniej to wyglądało z mojej perspektywy, chociaż prawidłową percepcje zapewne zaburzała mieszanka zmęczenia i coraz wyższej temperatury. Udało mi się zachować jednak wystarczająco dużo jasności umysłu, aby docenić malowniczość trasy, szczególnie fragment pod murami malborskiego zamku. Bieg jak bieg. Ani zły ani dobry.
Trochę pobolewały mnie czwórki i obawa przed jakimś idiotycznym urazem na początku sezonu skutecznie pohamowywała moje niezdrowe ambicje. Przez cały czas obserwowałem jedynie, na ile Ojciec Dyrektor zdążył się do mnie zbliżyć. Już podczas części rowerowej byłem zaskoczony, że jeszcze mnie nie dopadł. Na trasie biegowej odległość między nami też jakoś wyraźnie się nie zmniejszyła, więc spokojnie trzymałem swoje tempo w okolicach 4.30. Nieco wolniej od planu, ale przynajmniej w jakimkolwiek rytmie. Z niespotykaną dla mnie godnością znosiłem kolejnych wyprzedzających zawodników, nawet nie próbując ich gonić. Pulsometr wskazywał spokojne 162-168 uderzeń, ale bez bicia przyznaję, że noga nie niosła jak powinna. Może właśnie wtedy wyszła mi bokiem długa podróż samochodem. Na samym finiszu, tuż przed wbiegiem na mostek prowadzący bezpośrednio do mety, dopadła mnie Gosia Szczerbińska. Przez chwilę przeszła mi przez głowę myśl, żeby powalczyć, ale ostatecznie uznałem, że to raczej nie ma sensu. Gosia biega ode mnie znacznie lepiej, a ja mam za dwa tygodnie ważniejszy start w Berlinie na połówce IM i nie ma potrzeby się zarzynać.
Oglądając sukces Gosi, która wygrała rywalizację kobiet przekroczyłem metę z czasem 2.18 i 45. miejscem w generalce. Ogólnie jestem zadowolony, bo średnia 37,5 km/h na rowerze otwiera szanse na łamanie 2 godzin i 30 minut na połówce. Pływanie też wyszło nadzwyczaj dobrze, szczególnie, że starałem się nie przeszarżować. A bieg? Jak to bieg! Znów okazało się, że wynik w triathlonie to nie dobra pozycja w T1 czy w T2, lecz całokształt . Nadmierne podniecanie się czasami i miejscem w trakcie zawodów to kompletna bzdura, skoro na samym biegu można, tak jak i ja, spaść o kilkadziesiąt miejsc. Teraz szykuję się do Szczecinka, lecz będzie to tylko trening przed moimi pierwszymi zawodami z serii IM70.3 w Berlinie już 16 czerwca.
P.S. Radzę nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków z wyników w Malborku w kontekscie rywalizacji z red. Grassem. Zapewniam, że w Szczecinku dostanę nieziemski łomot. Tutaj się liczy tylko jedna data – 20 lipca 2013 Ełk. Tam nie będzie miejsca na wymówki.
Panie Maćku normalnie poczułem się urażony określeniem TRI MTB Kartuskiej Masakry, egzotyczną imprezą 🙂 bo płuca tam wyplułem ;-), zapraszam 24 sierpnia do Ostrzyc na TRI MTB tam dopiero będzie masakra w zeszłym roku prawie mi odcieło zasilanie… i gratuluje wyniku z Malborka.
P. Ryś
Panie Maćku normalnie poczułem się urażony określeniem TRI MTB Kartuskiej Masakry, egzotyczną imprezą 🙂 bo płuca tam wyplułem ;-), zapraszam 24 sierpnia do Ostrzyc na TRI MTB tam dopiero będzie masakra w zeszłym roku prawie mi odcieło zasilanie… i gratuluje wyniku z Malborka.
P. Ryś
Maciek. Ty niedzielnym triathlonistą buhahahahahahaha. Dobre! Niedzielnym bo może startujesz w podkolanówkach jak do komunii 😉 dlatego. A serio to cudowne jest obserwować miny kolegów, którzy kilka miesięcy temu mówili w żartach: „najważniejsze nie przegrać z Dowborem” a teraz mówią serio: „najważniejsze nie przegrać z Dowborem”…
Szacun!
Gratulacje – piękny wynik, który zupełnie przeczy niedzielności wspomnianego triathlonisty. W ubiegłym roku w Suszu gdzie też debiutowałem, spojrzałem na wyniki i myślę sobie, ujdzie jak na taką ekipę wspierającą. W tym roku w Malborku po spojrzeniu na wyniki stwierdziłem już: Maciek Dowbor, szacun. Widać tutaj dużą pracę i szybko przybywające doświadczenie. Reszta niedzielnych triathlonistów jak ja może tylko brać przykład.
Co do braci tri zaczynam się powoli przekonywać, bo w Suszu mocno się zraziłem, a pierwszego wrażenia najtrudniej się pozbyć. Pozdrawiam i do zobaczenia na zawodach.
Jak Ty to robisz? Wczoraj TopTrendy w Sopocie, dzisiaj pewnie znowu pęknie 2:20 w Szczecinku. Za tydzień 70.3 w Berlinie. Tydzień później sprint w Suszu…
Niedielny Traithlonista? Szczególnie widać tą niedzielność w pływaniu 😉 Eh ta skromność. Do zobaczenia w Gdyni! Musze ciężko pracować dalej żeby nie dać się objechać „Redaktorkom” 😉
Życze Wam aby kiedys z triathlonem w Polsce , było tak jak w Kanadzie(podobna liczba ludnosci)kilkanascie lat temu, kiedy ja zaczynałem swoją przygodę z TRI . Jedna seria (triathlony- duathlony) http://www.trisportcanada.com/(Subaru Triathlon Series)sprzedawała 10000 pakietów startowych w ciągu sezonu (około 30% kobiet). Każde zawody triathlonowe z rozgrywanym równoległe duathlonem to było około 1000 zawodników .W czasie pływania duathlonisci mieli pierwszy , krótki bieg a potem , praktycznie w tym samym czasie wszyscy zaczynali „rower”. Dzis jest to około 60-70 % z tamtych lat . Długi dystans:IM 70.3i IM140.6 „ukradł” zawodników ze sprintu i olimpijki.
Panie Maćku! Nigdy nie widziałem T1 pełnej rowerow (słabo pływam)ale prawie pustą T2, wiele razy . Wiele razy, pustą sekcję mojej grupy wiekowej(tutaj rowery usawiają grupami wiekowymi). Uczucie bezcenne !!! Zadziwiają mnie Pana postępy .Powodzenia !!!
Maćku,
Miło było poznać i do Szefa Wszystkich Szefów musimy uderzyć 😉
pozdro
Grzegorz