W końcu sezon rozpoczęty. Długo nie mogłem się doczekać, aż w końcu wybiła godzina „0” i okazało się… No właśnie, co się okazało? To może od początku. Mimo, że start w Elemental Triathlon Olsztyn miał być tylko przetarciem przed głównymi zawodami w pierwszej części sezonu, to mimo wszystko trener Netter zaordynował mi lekkie wypuszczenie w ostatnich dniach. Zamiast połykać kolejne setki kilometrów, ku mojemu zdziwieniu już od czwartku miałem relatywny luz, w którym przyznam szczerze zasmakowałem. Kiedy to ja ostatni raz robiłem luźne przebieżki po 4-6 km, albo spędzałem na treningu na basenie 45 minut?! Było miło, ale się szybko skończyło. W tym sezonie zaplanowałem sobie, że jeśli tylko będę miał czas, to do każdych zawodów będę się porządnie przykładał organizacyjnie, czyli będę miał przetestowany i przeserwisowany sprzęt, objechane trasy, sprawdzone strefy zmian, wcześniej przemyślaną taktykę suplementacji i przede wszystkim wszytko zapięte na ostatni guzik na dzień, a nie na 15 minut przed startem. Początkowo wszystko realizowałem zgodnie z założeniami. W Olsztynie pojawiłem się już dwa dni wcześniej i od razu wyskoczyłem na krótki rekonesans po trasie rowerowej, która generalnie była świetna, poza krótkim odcinkiem z dziurami. Całe to moje zwiedzanie na niewiele się zdało, bo okazało się, że organizatorzy spłatali nam psikusa i dzień później załatali świeżutkim asfaltem wszystkie niedoskonałości. Wygląda na to, że chyba będę musiał zorganizować zawody triathlonowe u siebie w Wilanowie, bo to najwyraźniej świetny sposób na zmobilizowanie lokalnych władz. A może tak pięknie jest tylko w Olsztynie?
W sobotę najważniejszym wydarzeniem była oczywiście konferencja z udziałem Andreasa Realerta. Przyznaję bez bicia, że byłem podniecony jak trzynastolatka przed koncertem Justina Biebera, o czym zresztą nie omieszkałem wspomnieć podczas konferencji publicznie i to w obliczu samego zainteresowanego. Zresztą zawody od początku zapowiadały się wyjątkowo fajnie, bo poza Realertem, na linii startu stanęli czołowi polscy zawodnicy tacy jak Filip Przymusiński, Mateusz Kaźmierczak, Mateusz Rak no i guru polskich age grouperów i faworyt lokalesów – Marcin Konieczny. Niestety ogólne podekscytowanie tak bardzo mi się udzieliło, że zupełnie straciłem zdrowy rozum i zamiast wywiązać się ze wszystkich wcześniej zaplanowanych zadań, właściwie wszytko schrzaniłem i już tradycyjnie obudziłem się następnego dnia z ręką w nocniku.
Dodatkowym demobilizatorem była nietypowa dla mnie godzina startu. Przyzwyczajony do zawodów zaczynających się bladym świtem, zupełnie nie umiałem się odnaleźć w sytuacji, kiedy wyścig miał się rozpocząć o 12.30. Niby tak było nawet lepiej, ale i tak pół nocy śniły mi sie koszmary o zepsutym rowerze, pękniętej piance i innych dramatach w strefie zmian. Tradycji musiało się stać zadość, więc zanim zwlokłem się na śniadanie zdążyłem trzy raz odwiedzić toaletę i obejrzeć kilkanaście filmików na Youtubie z cyklu „triathlon motivation”. Moja motywacja do triathlonu osiągnęła apogeum, kiedy na śniadaniu w hotelu spotkałem się oko w oko z mistrzem Realertem, który jakby nigdy nic, zaprosił mnie do swojego stolika, wcześniej zagadując mnie o zawody w Barcelonie. Wiedziałem, że założenie koszulki z tej hiszpańskiej imprezy to będzie strzał w dziesiątkę, ale efekt przerósł moje najskrytsze marzenia. No więc pogadaliśmy sobie jak triathlonista z triathlonistą, wymieniliśmy uwagi na temat trasy oraz zawartości śniadania i każdy poszedł w swoją stronę – tzn Realert pewnie pakować sprzęt, a ja opowiadać wszystkim dookoła , że siedziałem z Realertem na śniadaniu. No nie …jestem nawet gorszy od fanek Biebera.
Tak w ogóle, to Andreas Realert okazał się przesympatycznym, normalnym facetem, który kocha swoją pracę (kto by jej nie kochał) i ceni ludzi, którzy nawet bardzo amatorsko uprawiają triathlon. Jeśli chodzi o stosunek do innych, niejeden mógłby się od niego nauczyć, co oznaczają słowa szacunek i pokora. W takim właśnie nastroju uniesienia o mały włos nie spóźniłem się na strefę, szczególnie, że trzeba się było streszczać, bo już po godzinie ją zamykali, żeby dać miejsce na rywalizację sprinterów. W tym całym zamieszaniu jak zwykle okazało się, że zapomniałem o tysiącu spraw, na które potem zostało mi 15 minut. Z tych najważniejszych przeoczeń, grzechem niewybaczalnym było startowanie w nowiutkiej piance, z której metkę odrywałem już w wodzie, tuż przed rozpoczęciem rywalizacji. Już stojąc po kolana w wodzie zdałem sobie sprawę, że wszystko się może zdarzyć, zwłaszcza, że ostatni raz w wodach otwartych pływałem 8 miesięcy temu. Na szczęście z tym jest jak z jazdą na rowerze – raczej się nie zapomina. Raczej, bo już o rozkładaniu sił kompletnie zapomniałem i dałem się puścić wodzom fantazji czy raczej ambicji.
Kiedy padło hasło „start”, z bardzo wąskiego przesmyku wyruszyło 150 zawodników i zrobił się spory kocioł. Rzuciłem się w pościg za czołówką, choć prawdę mówiąc przez większość dystansu byłem przekonany, że gonię Maćka Michalskiego (w rzeczywistości był za mną ). Skłamałbym, gdybym powiedział, że było lekko. W połowie pływania uznałem, że albo tempo jest cholernie szybkie, albo ja wyjątkowo kiepsko przygotowany. Na domiar złego w końcówce wyprzedziło mnie jakieś wątłe dziewcze, co tylko pogłębiło i tak kiepski nastrój. Wychodząc z wody nie czułem się najlepiej, ale zdałem sobie sprawę, że do strefy wbiegam sam. Niestety niewypróbowana pianka nie chciała dać się zdjąć i straciłem cenne sekundy tym bardziej, że wskakując na rower zobaczyłem odjeżdżających zawodników, na których mógłbym się pociągnąć. Tu znów dały o sobie znać błędy w przygotowaniach sprzętowych, bo zupełnie nie przećwiczyłem startu w świeżo odebranych butach triathlonowych z patentem „na gumkę recepturkę”. Przy próbach wciśnięcia w nie stopy złapały mnie kurcze. Zanim się pozbierałem koledzy z przodu oddalili się na tyle, że dalszy pościg z nimi nie miał sensu. Na szczęście po chwili doszedł mnie mój kolega Daniel Domirski i przez resztę części rowerowej razem walczyliśmy o jak najlepszy rezultat. Dodam, że trasa elegancka, super szybka, ale i męcząca, bo powrót z pętli właściwie cały czas pod górę. Na nawrocie okazało się, że jesteśmy dość wysoko, w okolicach 15 miejsca i spróbowaliśmy dogonić uciekającą grupę, którą prowadził Tomek Spaleniak. Jednocześnie sukcesywnie doganiali nas Marcin Konieczny, Maciek Michalski i kilku innych zawodników.
Kiedy w końcu nas dopadli udało się stworzyć mocny team, w którym prym wiedli Marcin z Maćkiem. Niestety w połowie dystansu w wyniku splotu niesprzyjających okoliczności doszło do poważnej kraksy, w której wzięło udział kilku z nas. Nikomu nie polecam takiej przygody, szczególnie, gdy na liczniku jest 40 km/h, a zawodnicy wykładają się jak domino. Jak to zazwyczaj z wypadkami bywa, nie do końca udało mi się wszystko zarejestrować. Pamiętam tylko lecącego na łeb Michalskiego i kompletny brak jakiejkolwiek alternatywy. Wiedziałem, że to nie skończy się dobrze. Zdążyłem tylko podeprzeć się lewą ręką i poczułem jak asfalt zrywa mi skórę na łokciu, kolanach, biodrze i plecach. Nawet nie poczułem bólu. Spojrzałem tylko na mocno rozwalonego Maćka i zawołałem, czy mu nie pomóc. Mimo, że mocno oberwał, krzyknął, żebym walczył dalej. Niestety dla niego był to koniec zawodów. Przez krótką chwilę też miałem wątpliwości czy kontynuować rywalizację, ale przypomniały mi się genialne zdjęcia Marii Cześnik z IO z Londynu, która zakrwawiona i pokiereszowana walczyła do końca.
W sumie nic mi nie dolegało. Trochę obtarć i krwi, zbita lewa dłoń i mocno spuchnięty, ale cały łokieć. Sprzęt nieco pokiereszowany, ale dalej się toczył. Nasza prędkość spadła, a i trochę respektu do jazdy na kole zostało. Lecz tak naprawdę największą stratą z kraksy był litrowy bidon z izotonikiem, który został gdzieś na poboczu. Jego brak wyszedł mi bokiem chwilę później. Mocno odwodniony dotarłem do końca roweru, zaliczyłem zaskakująco szybką zmianę na T2 (1.01 min.) i wyskoczyłem na trasę biegową. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, ile kosztowała mnie ta szalona jazda połączona z wypadkiem. Do tego wszystkiego dała się we znaki temperatura. A ja spaprałem (trochę nie ze swojej winy) odżywianie i nawadnianie. Na domiar złego, w tym całym zamieszaniu nie zdjąłem zegarka z roweru i pierwszą pętlę biegłem na ślepo.
Tymczasem na trasie niespodzianka. Koledzy organizatorzy ( dzięki chłopaki 😉 ) przygotowali subtelny podbieg, taki skok w bok. Niby sto metrów, ale strome jak schody i na każdej kolejnej pętli coraz bardziej wchodziły w nogi. Po pierwszej pętli wiedziałem, że nie będzie dobrze. Odwodnienie i brak węglowodanów coraz bardziej dawały się we znaki. Na szczęście ktoś podał mi zegarek z GPSem, dzięki czemu mogłem kontrolować tempo biegu, a to raczej nie dawało powodów do satysfakcji. Z trudem utrzymywałem się poniżej 5 minut na km, a plany były znacznie, znacznie szybsze. Na mojej drugiej pętli doszedł mnie TGV w postaci duetu Realert-Kaźmierczak. Po drodze jeszcze śmignęli koło mnie Przymusiński, a później Konieczny, którzy najwyraźniej widząc moją kiepską formę próbowali dodać mi otuchy. Sceneria, warunki i samopoczucie coraz bardziej zaczynały przypominać mi mój zeszłoroczny debiut w Suszu. Na domiar złego po kolejnym pokonywaniu podbiegu złapała mnie taka kolka, że nie wiedziałem czy stanąć, zwymiotować, czy może próbować to rozbiegać. Wybrałem ostatnią opcję, choć nie wiem czy słusznie. W pewnym momencie zacząłem odczuwać zaskakujące zmiany temperatury. Na słońcu umierałem z gorąca, a na odcinkach zacienionych drżałem z zimna. Dziwna sprawa. Ostatecznie dowlokłem się do mety, próbując finiszować, chociaż było to raczej żałosne. Zamiast przybić piątkę z innymi zawodnikami, wybrałem chłodzenie w jeziorze.
Wbrew pozorom ten start mnie sporo kosztował. Nie tyle w mięśniach czy płucach, co generalnie w całym organizmie. Wynik końcowy był w sumie niezły. Życiówka na olimpijce 2.17. Nie najgorsze pływanie – 20.50, dość mocny rower – 1.05 ( a mogłoby być szybciej ), szybka zmiana T2, ale ten bieg to tragedia. Prawie 49 minut, co najmniej 5-6 minut od planu. Paradoksalnie start w Olsztynie pokazał, że najwięcej mi brakuje w rowerze. Nawet naturalnie mocna noga bez wyjechanych kilometrów niewiele daje. Słaby bieg był konsekwencją zbyt mocnego, jak na obecny poziom moich przygotowań, roweru i dość górzystego profilu trasy. Wszak na co dzień trenuję na płaskim jak stół Mazowszu. Trochę żal straconej szansy na wysoką pozycje w generalce i pudło w grupie wiekowej. Cóż, taki jest sport. Jednak podsumowując całe zawody – wielki ukłon dla Marcina Florka i Filipa Szołowskiego. To była świetna impreza, w bardzo atrakcyjnym miejscu i w świetnym momencie rozpoczynającego się sezonu. Już nie mogę się doczekać Malborka. Tam na szczęście formuła bez draftingu, który jak dla mnie jest nie tylko niebezpieczny, ale przede wszystkim wypacza uczciwość rywalizacji. No bo jakim cudem jechałem tyle kilometrów w takim samym tempie…co Konieczny?!
Felieton jak zwykle – godny poświęcenia paru minut! Gratulacje życiówki!
Witam,
Lubię czytać Pana felietony, zawsze napędzają mnie pozytywną energią:)
Gratuluję wyniku mimo kilku przeciwności losu.
pozdrawiam
Daniel
„Na słońcu umierałem z gorąca, a na odcinkach zacienionych drżałem z zimna.”
Według mnie to efekty związane z odwodnieniem. Przeżywałem coś takiego jednego razu. Nie polecam 😉
Wspaniała dokumentacja otarć :). Powodzenia w Berlinie
mkon obiecuje poprawę 🙂
Zgadzam się co do organizacji zawodów- świetnie przeprowadzona :))
A tempo pływania nie było takie szybkie, chociaż czas w okolicy 20 min jest chyba całkiem zadowalający mimo wszystko.
Jeszcze raz gratulacje! Nie narzekalbym tak na T1 i pianke bo miałeś czas zmiany tylko o 2 sek gorszy od MKon:)
W Olsztynie są górki i podbiegi? Ta ocena podnosi mnie na duchu po moich doświadczeniach z górkami;)))
Potrafisz załamać człowieka….20:50 na 1500m. Dobrze, że chociaż ostatnią konkurencje mi zostawiłeś! :-)))