„Pierwsze jaskółki satysfakcji” – felieton Maćka Dowbora

     Od ostatniego felietonu spod mojego pożal się Boże pióra minęło sporo czasu. Skłamałbym, że wynikało to tylko i wyłącznie z powodu zbyt intensywnego zaangażowania w triathlonowe treningi. Niemniej jednak triathlon zaczął coraz bardziej dominować w moim życiu i zanim się obejrzałem, okazało się, że całkiem nieświadomie większość czynności właśnie temu podporządkowuję. Ci, którzy czytali moje poprzednie teksty pewnie pamiętają problemy z mobilizacją, chłodem, słotą i innymi obiektywnymi przeciwnościami losu. Minąłbym się z prawdą, twierdząc, że dziś z uśmiechem na ustach wstaję o 6 rano, wbijam się w lekko śmierdzące po ostatnim treningu ciuszki i zaczynam biegać. Nadal aura mnie nie zachęca, wciąż perspektywa pokonywania kolejnych kilometrów nie powoduje ekstazy, a myśl o basenie, w którym do zrzygania będę musiał za chwilę liczyć kafle dobija mnie szczególnie. A jednak. Po tych ponad dwóch miesiącach treningu coś się zmieniło. Stara, wytarta i banalna zdawałoby się zasada, według której najtrudniej jest zacząć, ewidentnie działa. Mimo kilku mniej lub bardziej niezależnych ode mnie krótkich przerw w przygotowaniach, zaczynam odczuwać coraz więcej powodów do zadowolenia, czego punktem kulminacyjnym była zeszłotygodniowa wizyta u opiekującej się nami dietetyczki Agaty Ziemnickiej. Zacznijmy jednak od pierwszych jaskółek satysfakcji.
      Jak pisałem w pierwszych felietonach, od początku najpewniej czułem się w pływaniu, bo w końcu kiedyś trenowałem tę dyscyplinę i wydawało mi się, że coś o niej wiem. Gówno prawda. Okazało się, że kompletnie nic nie wiem, a między pływaniem sprinterskim, a długodystansowym jest taka różnica, jak między napisaniem SMSa do ukochanej dziewczyny, a spłodzeniem Quo Vadis i to po łacinie. Z dwojga złego lepiej jednak przy takiej aurze pływać w ciepłym basenie niż biegać. Praca zaczynała się od podstaw i do dziś pracuję nad tzw. długim krokiem. Męczę się, stękam, prycham, ciężko oddycham, klnę pod wodą,  ale odnoszę wrażenie, że jakieś postępy poczyniłem i chociaż wciąż przede mną długa droga, to gdzieś tam wyobrażam sobie siebie płynącego te cholerne prawie dwa kilosy w otwartym akwenie.
  No właśnie. Kwestia wyobraźni. Tak jak pływanie już sobie w głowie gdzieś tam przetrawiłem, tak kompletnie nie mogę sobie zwizualizować samego siebie podczas półmaratonu, a już tym bardziej mając w nogach 90 km roweru. Oczywiście nie muszę chyba nikogo uświadamiać, że zwykłe doczłapanie w limicie czasu uznałbym za osobistą porażkę, zwłaszcza po buńczucznych zapowiedziach w poprzednich felietonach. Więc skoro jestem próżnym idiotą i na dzień dobry publicznie powiesiłem sobie wysoko poprzeczkę, to teraz muszę ponieść tego konsekwencje.
W pierwszych tygodniach, kiedy głównie miałem marszobiegi, czułem się jak emeryt, który przechodzi rehabilitację pozawałową. Jakby na złość, mój niemal 60 letni ojciec, zupełnie znienacka, oświadczył mi, że wziął się za siebie i zaczął codziennie biegać. Poczciwy pan profesor, który przez ostatnich 30 lat zajmował się niemal tylko i wyłącznie ślęczeniem za biurkiem i wchłanianiem pożywienia, w ciągu dwóch miesięcy zrzucił niemal 20 kg i dziś każdy dzień rozpoczyna od porządnego treningu w trampkach z TESCO i dresie pamiętającym sukcesy Orłów Górskiego. A ja????? Obwieszony jakimiś pulsometrami, w butach z technologią prosto z NASA, klepię te cholerne marszobiegi – 3 minuty biegu, minutka marszu, cztery minutki biegu i znów marsz. Brakuje mi tylko jeszcze asysty  sanitariusza z tlenem. Wielki Ironman się znalazł!!! Na szczęście – tu znów trochę wazeliny – treneiro Netter chyba jednak zna się na robocie, bo ta rekreacja zaczęła przynosić efekty. Dystansy zaczęły się wydłużać, marsze skracać, a tętno uspokajać. I co najważniejsze – po treningu przestało boleć.
  W sportach długodystansowych opartych na wydolności chyba bardziej niż w jakichkolwiek innych ważna jest koncentracja na celu. Każdego dnia, w każdym momencie treningu, przy każdym pociągnięciu ramienia w wodzie, w każdym ruchu nogi, pokonując mozolnie kolejne metry musimy pamiętać PO CO TO ROBIMY????!!!!!! Po co trenujemy i po co chcemy się zmierzyć z tą morderczą dyscypliną. Każdy z nas znajduje tu co innego, ale też wiem, że każdy z nas chce sobie udowodnić to, co jest hasłem słynnego i nieosiągalnego  dla większości z nas Ironmana w Konie – I can. Dziś jeszcze nie wiem, czy ja też „CAN”. Ale wiem, że po 10 tygodniach wstaję rano i zaczynam układać plan tygodnia w oparciu o trening. Dziś będę biegał rano, bo wieczorem mam pracę. Jutro pływam, bo będę blisko basenu. W środę znów bieganie, ale wieczorem. W piątek jestem w Zakopanem – no to sprawdzam gdzie mam 25 metrowy basen bez zajęć z dzieciakami, które zajmą wszystkie tory. W sobotę Białystok – no to  na mapce szukam parku blisko hotelu, gdzie można pobiegać. Zawsze przy sobie mam swój cały ekwipunek, magiczny plecak, do którego upchnąłem zestaw niezbędnik triathlonisty – czepek, okularki, kąpielówki, buty oraz ciuchy do biegania, mały ipod, suchy ręcznik, izotonik w proszku, kilka batonów sportowych . Nigdy nie wiem kiedy będzie chwila czasu na trening, dlatego gdziekolwiek się nie wybieram, chcę sprzęt mieć przy sobie. Staram się ćwiczyć minimum 5 razy w tygodniu.  Jeśli  nie daję rady, mam autentyczne wyrzuty sumienia. Zarówno wobec swojego organizmu jak i ludzi, którzy mi w tym pomagają. Triathlon stał się w moim życiu równie ważnym elementem co praca, zajmowanie córką, oddychanie i odżywianie. O nie, przepraszam. Odżywianie to także element triathlonu. Skończyły się tatary i golonki zakrapiane kuflami piwa o 1 w nocy w jakiejś zapyziałej karczmie. Łapie się na tym, że w karcie dań zawsze zatrzymuję się na drobiu, w domu gotuję tylko makarony, podświadomie porzuciłem kolorowe, gazowane napoje. Piję wodę bez gazu, odstawiłem mocne alkohole. Niestety wciąż nie mogę się wyrzec winka, zwłaszcza do posiłku. To  pokłosie kilku lat pracy we Włoszech. W dużej mierze zrezygnowałem ze słodyczy.
     Całe to poświęcenie nie miałoby sensu gdyby nie było widać efektów. Te dzięki Bogu są i to lepsze od spodziewanych. Przed wszystkim psychiczne. Perspektywa kolejnego treningu wciąż nieco zniechęca, ale chyba każdy z Was przeżył kompletnie nieuzasadnioną euforię, kiedy to po kilkudziesięciu minutach biegu, zmęczony organizm dostaje nieoczekiwaną dawkę endorfin, a na wykrzywionej grymasem bólu twarzy ni stąd ni zowąd pojawia się absurdalny uśmiech. Zawsze w tym momencie wyobrażam sobie, że jestem kilometr przed metą w Suszu. Kiedy już wiem, że dałem radę, kiedy wiem, że ja też „CAN”.  A gdy godzinę  później, po cudownym, gorącym prysznicu ląduję w pracy,  patrzę na  zgramolałych, sfrustrowanych starców w moim wieku, którzy tylko narzekają  i nic im się nie chce,  to czuję jakąś nieodpartą satysfakcję i świadomość, że moje życie ma większy sens i jest po prostu lepsze.
Bo naprawdę się lepiej czuję ze sobą, swoim ciałem, przewietrzonym umysłem. Przestałem chorować, jestem znacznie spokojniejszy, nerwy wypalam w biegu i na basenie.
    No i na koniec pointa, o której wspomniałem na początku. Po wizycie u naszej dietetyczki okazało się, że przez niecałe dwa miesiące schudłem kilka kilogramów, przybyło mi  dwa kilo mięśni, zjechały mi oponki na brzuchu, procent tkanki tłuszczowej spadł z 20,5 do 16,5 ,  zwiększyło się moje zapotrzebowanie na kalorie i co najważniejsze, mój organizm odmłodniał  o 10 lat. Kosmiczna maszyna pani Agaty dietetyczki  wypluła informacje, że biologicznie mam 21 lat. Tylko jeden z moich kolegów na wieść o tych rewelacjach stwierdził – „Jak jeszcze trochę potrenujesz to Ci zabiorą maturę.”

Powiązane Artykuły

10 KOMENTARZE

  1. Maciek,życzę powodzenia oraz wytrwania w codziennych treningach,ja nie mogę się zmobilizować, ale widzę że jest to możliwe !
    Pozdrawiam z Krakowa !

  2. Naprawdę dobry kawałek i chyba wszyscy mają problemy z systematycznością, ale triatlon jest dla twardzieli:)

  3. każdy ma chwile zwątpienia i to żaden wstyd się do nich przyznać. ja np. kończyłem ze sportem w 1999, 2003 i 2006 r. Zawsze na krótko, bo głupie zawody są lepsze niż browar z kumplami.

  4. Fajnie się czyta Twoje felietony! A napiszesz też wtedy gdy waga ci stanie i za cholerę nie będzie chciała spadać. Albo, jak żona zrobi ci wyrzut, że „tylko ten triatlon i triatlon, może byś też….”. Lub, gdy pod prysznicem będziesz sam do siebie mówił, „właśnie odmówił kumplom wyjścia na miasto”, „właściwie niby dlaczego odmawiam sobie tych browarków wieczorem przed TV”, „życie mija, a ja się katuję do tego głupiego Suszu, chyba mnie kompletnie powaliło z tym triatlonem, dosyć!”.
    Może będziesz pierwszy, który się przyzna do takich chwil? A niech to! Właśnie już nie będziesz pierwszy, co najwyżej drugi :-))).

  5. Jedras. To nie o Tobie. Ty masz w sobie energię i podjąłeś wyzwanie. Ja na razie jestem tylko mocny w gębie. 🙂

  6. Maciek miło, że zaistniałem w felietonie i niekoniecznie jako ten starzec w Twoim wieku;) choć tak de facto tak trochę się czuję. Tak czy siak grubas urwie ci kilka sekund hehe – to tak apropos określenia celu;)

  7. heh przechodzę dokładnie to samo, praktycznie wszystko kręci się wokół triathlonu, pozytywne emocje po treningu, niestety też jest czasami cierpienie – ale to może kwestia zbyt dużej intensywności. DO zobaczenia w Suszu!

  8. bravo bravo cieszę się, że się spotkamy w Suszu to też będzie mój debiut i też miewam chwilę zwątpienia ale po krótszej lub dłuższej autorozmowie wychowawczej idę na trening. Do zobaczenia 🙂

  9. Brawo! Ja również przebrnęłam pierwszy miesiąc przygotowań i coraz bardziej jestem wkręcona 🙂 trzymam kciuki i do zobaczenia na stracie 🙂

  10. Świetne, ubawiłem się przy czytaniu, życzę podobnego ubawu na ostatnim kółku biegu w Suszu. Żartuję 😉

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,773ObserwującyObserwuj
19,200SubskrybującySubskrybuj

Polecane