Historii ciąg dalszy, czyli od zera do bohatera 😉 Konkretnie od dwóch zer zaraz za jedynką na wyświetlaczu na wadze, do ukończenia pierwszego w życiu biegu!
Zaraz po tym jak w pierwszym odcinku historii ustaliłem sobie cel: triathlon w przyszłym roku (jeszcze nie wiedziałem jaki), zacząłem się przygotowywać.
Dowiedziałem się, że za 4 dni jest bieg na 5 km pod nazwą „Kros po Chełmskiej’. Musiałem sprawdzić czy dam radę w ogóle zrobić te 5 km. Wieczorkiem potruchtałem chwilkę i upocony spojrzałem na GPS-a. Jakież było moje zdziwienie gdy zobaczyłem na liczniku 1,6 km. Jezu… a ja byłem w stanie przedzawałowym! No nic, spiąłem pośladki i dorobiłem jeszcze 3 km. Chwilę później padłem na łóżko mając więcej wątpliwości niż godzinę wcześniej. W końcu teraz biegłem po prostym, a „Kros…’ jak sama nazwa wskazuje to bieg terenowy po górkach! Następnego dnia pojechałem na trasę, musiałem sprawdzić te góry, które w moich wyobrażeniach zdążyły urosnąć do rangi Himalajów, a jak wiadomo w Koszalinie cieżko o cokolwiek co można nazwać porządną górą. Start zaczynał się ostrym podbiegiem, po 300 m już miałem dosyć ale poleciałem dalej, zwłaszcza, ze następnie miałem dłuuugi zbieg. Uzmysłowiłem sobie, że skoro zbiegłem, to będę też musiał wspiąć się z powrotem, w końcu to pętla. Następny odcinek był w miarę płaski i szybciutko zrobiło się 2 km. Nie jest źle, pomyślałem. Kiwnąłem głową do kilku mijających mnie biegaczy i poczułem się lepiej, należę do społeczności! Fajnie. Chwilę później przeklinałem tą społeczność jak zaczął się liczący około 1 km odcinek z całą serią krótkich podbiegów i zbiegów. Dobrze, że nie miałem wówczas pulsometru, bo on sam chyba zadzwonił by na 112 z prośbą o reanimację. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść – mierzący około 1,3 km ciągły podbieg aż do mety. Tuż przed nim spotkałem innego biegacza zmierzającego w tym samym kierunku, który też chciał „oblukac’ trasę. Przywitaliśmy się i pobiegliśmy w górę. Dobrze, że go spotkałem, bo na pewno nie dałbym rady, podciągnął mnie jak chciałem podejść i co mnie zdziwiło, wcale nie dziwił się dlaczego jestem taki czerwony na twarzy. Tuż przed końcem pętli jest ten sam podbieg co na starcie (start i meta nie są w tym samym miejscu, start na dole, meta u góry, różnica około 300 m). Spazmatycznie łapiąc powietrze wbiegłem na szczyt i modliłem się aby zachować resztki godności nie zwalając się z nóg. Od nowego kolegi usłyszałem retoryczne w sumie pytanie czy biegnę jeszcze jedno kółko? Zapytał chyba z grzeczności, bo widać było po mnie, że ledwo dycham. Gdyby powrót do samochodu nie był z górki to musiałbym tam nocować.
Dzień przed biegiem zrobiłem największą głupotę i pobiegłem znowu. Zrobiłem ponad 7 km, ale po prostym. Dało mi to tak w kość, że w dniu zawodów ledwo zwlokłem się z łóżka.
Okazało się, że szwagierka też będzie biegła z koleżanką, więc zrobiło się raźniej. Kupiłem koszulkę do biegania więc czułem się bardzo „profi’. Tylko te buty do piłki halowej nie bardzo pasowały, ale nie przejmowałem się tym. Żona Magda z synkiem Kajtkiem, miał wtedy 6 lat, wraz z córką szwagierki Agatką mięli nas dopingować. Rozciągnąłem się i lekko rozbiegałem. Spotkałem kolegę poznanego 2 dni wcześniej oraz … przemiłą i uroczą panią Olę, tą co mnie przeciągała po siłowni. Chyba się zdziwiła, że biegnę. Założyłem muzykę na uszy i ustawiłem się z tyłu stawki, przecież moim celem było dobiegnięcie do mety, a nie wynik. Ruszyliśmy! Już na pierwszym podbiegu porwał mnie tłum i byłem parę metrów przed Majką i jej koleżanką. Wiedziałem już czego się spodziewać, więc nie szarżowałem i odpoczywałem na zbiegach. Na odcinku między 2-3 km, tam gdzie jest seria krótkich podbiegów i zbiegów miałem już dosyć, ale nie mogłem się zatrzymać, w końcu gdzieś z tyłu, a nie wiedziałem ile za mną, są dziewczyny. Przecież nie mogłem dać się wyprzedzić! Ostatni długi podbieg był tak wykańczający, że na finiszowy odcinek już zabrakło sił. Pobiegłem, a jakże, ale widziałem poruszenie w karetce stojącej na mecie i zaniepokojone spojrzenia ratownika. Sił dodał mi doping syna i żony, których widziałem stojących na mecie i krzyczących w niebogłosy. Cały mokry wpadłem na metę, dałem sobie włożyć medal na szyję i poszukałem wodopoju. Magda z dzieciakami uściskali mnie, radości nie było końca! Chwilę później dotarła i Majka z koleżanką.
To był mój pierwszy start w biegach masowych. Lody przełamane.
Cdn.
Wielki brawa Łukaszu. Po prostu serce się raduje czytając o sukcesach. Tak trzymaj i nie odpuszczaj!!!
Ale w miarę treningu nabierzesz siły i wytrzymałości, żeby te góry łamać. Zresztą każdy zaczynał od lodów 🙂
Brawo Łukasz! A żeby poprawić Ci nastrój i zmotywować na przyszłość to powiem, że ten 'przełamany’ to był taki bambino na patyku a przed Tobą góry lodowe:))))))
Gratuluję. Pierwsze koty za płoty:) Najważniejsze to nie poddawać się i byle do przodu.
Dzięki za miłe słowa, widzę że ktoś to jeszcze czyta 😉 W takim razie niedługo kolejna odsłona mojej historii. Aniu cieszę się, że udało mi się poprawić Ci nastrój, miłego dnia.
@Boguś, sam się właśnie zastanawiam skąd mam te siły :). A wracając do początków biegania, ja zacząłem biegać we wrześniu zeszłego roku (tak to tylko rower i raz w tygodniu koszykówka) i wtedy to była masakra. Przebiegnięcie 2 km było nie lada wyczynem, a myślałem przed tym, że jestem wysportowany. Jakże się myliłem 😉
Tak trzymaj Młody! 🙂 Pozwoliłem sobie na tego ,,młodego’ z racji dojrzałego (delikatnie mówiąc) wieku i fakty, że ,,już’ trenuje jakieś 14 miesięcy… :-))) I co najważniejsze jeszcze mnie to rajcuje…. 🙂
🙂 Masa radości i optymizmu z tych Twoich wpisów płynie. Wstałam w nastroju nie bardzo, zajrzałam na AT, przeczytałam i mogę zacząć dzień w ogromnym uśmiechem na buzi 🙂 Dzieki i miłego dnia także dla Ciebie!
@Bartek, to Ty masz siłę pisać po teście Coopera? 😉
Dobrze, że ja mam juz to za sobą. Pamiętam jak jeszcze dwa lata temu dystans 2 razy większy bo 10 km wywoływał u mnie odczucia maratońskie, mimo że wcześniej biegałem i nawet byłem w tym niezły :-). A za jakiś czas będzie można napisać, że piątkę, dziesiątkę czy nawet więcej wciąga się nosem :-).
Fajnie się to czyta :). To jest zastanawiające i jednocześnie fascynujące jak ludzie potrafią się sami fizycznie sponiewierać ;). Czekam na kontynuację 🙂
:))))))))) Gratulacje. A teraz trening, trening, trening bo pierwsze lody juz przelamane:)