ISRAMAN 2013
Are u tough enough?
Zima zawsze była dla mnie „martwym’ sezonem, malała u mnie motywacja. Nie miałem do czego trenować, więc treningi schodziły na dalszy plan – a to za zimno, śniegu za dużo – znajdowałem coraz więcej wymówek, żeby nie trenować.
W tym roku stwierdziłem, że potrzebuje mocnego bodźca, który utrzyma mnie w motywacji, aby w zimie mimo wszystko trenować i to intensywnie. Zaraz po moim debiucie w Suszu, przeglądając po raz kolejny strony związane z Tri, trafiłem na stronę Samsung Israman 2013 – BINGO. Wszystko wyglądało super, data odpowiadała – koniec stycznia, filmiki zapowiadały bardzo przyjemny Triathlon z ładną pogodą. Już sobie wyobrażałem zaśnieżoną Polskę, a ja w gorącym Izraelu, prawie na wakacjach. Szybka konsultacja z menadżerem/supportem/Żoną – decyzja pozytywna… Jedziemy!!
Miałem duże obawy, czy dam radę wszystko załatwić na odległość – hotel, transport etc. – tutaj bardzo pomogli organizatorzy. Szybko odpowiedzieli na wszystkie kilkadziesiąt moich maili rozwiewając wszelkie wątpliwości. Specjalnie dla uczestników ISRAMANA przygotowano całkiem interesującą ofertę hotelową, na którą się skusiłem. Bilety kupiłem na poniedziałek przed Isramanem – w końcu parę dni na aklimatyzację i odpoczynek od pracy się przyda .
Przygotowania
Moje treningi początkowo były bardzo chaotyczne, właściwie układane na czuja do momentu, gdy nawiązałem współpracę z trenerem (Ola Z. z TriNergy). Wtedy wszystko zaczęło nabierać sensu i zobaczyłem progres. Po drodze miałem 2 kontuzje, które skutecznie mnie wyłączały z biegania na ok 1.5 miesiąca :/. Na szczęście ostatni „defekt’ – naciągnięta pachwina przestała dokuczać na tydzień przed.
Podróż
Pakowałem się dobre 2 dni, aby niczego nie zapomnieć – ale i tak się nie udało. Zapomniałem banalnej rzeczy na rower – pompki – przez co przez cały rower myślałem, żeby nie złapać gumy. Wyjechaliśmy 4 godziny przed Check-inem na lotnisko. Po drodze „zima zaskoczyła drogowców’ – biała droga z Lublina do Warszawy, tylko część trasy odśnieżona, reszta to lodowisko. Czas miałem wymierzony z zapasem, więc byłem w miarę spokojny… Do wjazdu do Warszawy. Korek, czerwone, korek, czerwone, korek, czerwone. Czas do check-inu niebezpiecznie się skurczył. Dojechaliśmy na parking pod Okęciem, szybko zostawiam samochód. Bus transferowy nas zabiera i znowu czerwone, korek, czerwone, korek. Dojeżdżamy na Okęcie spóźnieni. Wbiegam na halę odlotów, patrzę na monitor i ciarki przechodzą mnie po plecach – Check-in do Tel Avivu zamknięty. Próbuję się dowiedzieć, czy jeszcze można wejść na pokład, ale niestety – lot przepadł. Nie wiem, czym byłem bardziej zdenerwowany – na całą sytuację i W-wę czy na siebie, że mogłem jeszcze wcześniej wyjechać. Ogarnęła mnie bezradność. Te wszystkie godziny na trenażerze, km biegane po śniegach, poranne wstawanie na basen, kasa… Poszło na marne :/. Z ostatkami nadziei poszedłem do biura El Al (Izraelskie Linie Lotnicze ) zapytać czy jest dla mnie jeszcze jakiś ratunek. W biurze powiedzieli, że tak, ale w czwartek i będę wtedy na piątek rano w Eilacie – nie wyrobiłbym się na zawody, więc odpada . Po parunastu minutach stukania w klawiaturę wyskakuje inna opcja – podróż z 2 przesiadkami, dłuższa o 12h i droższa, ale będę na następny dzień. Już wszystko mi jedno, więc ją biorę. Następnego dnia o 7 rano koła samolotu z nami na pokładzie dotykają pasa startowego Eilatu. Teraz tylko odespać.
2 dni przed
Po porannej przejażdżce na rowerze ( jak przyjemnie przesiąść się chociaż na chwile z trenażera na ulice), idę do biura zawodów dowiedzieć się o szczegóły zawodów i ogólnie zobaczyć, czy zaczyna się dziać coś ciekawego. Na liście znajduję siebie, wszystko w porządku. Niestety tylko przy mnie widnieje „PL’. W drodze powrotnej spotykam Chrisa Lieto i jego kolegę Jeffa z „More Than Sport’ – udaje mi się zrobić fotkę i chwilę pogadać. Poznałem Mistrza Świata IM , czy może być lepiej?? A właśnie, że może…
1 dzień przed
Wg planu imprezy o 11 rano ma być pływanie i pytania do Chrisa Lieto, zbieram się o 9.30, aby zrobić swój trening wcześniej i zająć jakieś dobre miejsce na plaży. Myślałem, że skoro ma być 1000 osób na tym triathlonie, na pewno połowa z nich przyjdzie zobaczyć Lieto, a na pewno popływać/podejrzeć coś od niego… Jakie było moje zdziwienie, gdy o umówionej 11 zjawiło się ok. 30 osób – no nic, więcej dla mnie. Chris, niestety, nie popływał, ale dał parę cennych rad co do startu z wody, zakładania pianki, zachowania, pozycjonowania na starcie.
Po południu check-in. Było trochę zamieszania, ale po 1.5 h maszerowałem z pakietem startowym do hotelu po rower. Tego samego dnia zostawiłem moje „dziecko’ na pastwę losu zawieszone na metalowej belce w strefie zmian. Wieczorny makaronik z Kurczakiem, Isostar i wczesne spanie – w końcu trzeba wstać o 4.
D DAY
Jak nigdy po paru sekundach budzika wstaję na nogi (zazwyczaj zajmuje mi to przynajmniej 3-4 drzemki). Zakładam mp3 i zaczynam sprawdzanie worków do t1 i t2 popijając izo. Moja piękniejsza połówka wstaje przed 5 niezbyt zachwycona, no ale chyba nikt wstając o tej porze nie byłby wniebowzięty. Po 5 docieram do strefy zmian, zostawiam worki, sprawdzam rower – wszystko zapięte na ostatni guzik. Na plaży zaczyna być coraz gęściej. Obowiązkowe smarowanie;) i pianka założona. W międzyczasie dowiaduje się o prognozie pogody – ma być ok 25’C, może popadać, a na rowerze będzie wiało jak cholera.
Czekam spokojnie na plaży na start Dystansu Full, Prosów , wreszcie wchodzę do wody. Przyznam, że po 30 minutach w piance chłód morza okazał się całkiem przyjemny. Jest dość ciemno, nie widzę żadnych bojek przede mną – są słabo oznakowane, ale nie martwię się, na pewno będę miał przed sobą trochę osób, które mnie poprowadzą :). Odliczanie 5,4,3,2,1 START!! Ustawiam się z tyłu i z boku, a mimo wszystko przez pierwsze 200 m zawodnicy naokoło dociskali mi okularki piętami i łokciami. Płynę swoim tempem- na 36 min (nie chciałem tak jak w Suszu przeforsować się z pływaniem). Dopiero 100m przed nawrotem zauważam boję, delikatnie przyspieszam, wpływam w kocioł i po paru sekundach/łokciach jestem już za połową. Po drodze robi się jaśniej i zauważam pod sobą kolorowe rybki pływające wokół zatopionego kutra rybackiego :). Mija parę minut, kolejny nawrót i już płynę do wyjścia na plaży. Podnoszę się z wody, błędnik wariuje, ale udaje mi się biec po prostej, patrzę na zegarku 36 minut – jest dobrze.
T1 oddalone o 400m od plaży. Droga wyłożona matą, więc biegnie się przyjemnie. Biorę swoją torbę biegnę do przebieralni – niestety komplet:) Org. przewidział za mało miejsca, a nie można było przebierać się przy rowerach. Po 5 min przebierania w ścisku udaje mi się dobiec do roweru, kolejne 200 m i wreszcie wpinam się w pedały. T1 zajmuje mi 10 min.
ROWER
Droga jest równa, jadę na początku wzdłuż lotniska, licznik pokazuje 37 km/h bez zbytniego wysiłku. Jak cała trasa taka będzie, to zejdę mocno poniżej 3h z rowerem. Po 2km zaczyna się mały podjazd, który przechodzi w coraz większy. Prędkość spada do 25, 20, 17. Po 5km podjazdu, pytam się wyprzedzającego zawodnika czy tak będzie cały czas? Mówi, że nie, będzie jeszcze gorzej!!! Miał rację. Po godzinie przejeżdżam 13km, uda palą, ciągły podjazd bez możliwości odpoczynku. Staję na pedały, a i tak prędkość nie przekracza 10km/h. Mam ochotę zejść z roweru i go prowadzić. Wiatr zakręca tak, że albo wieje z boku albo centralnie w twarz. Marzenia o dobrym rowerze szybko legły w gruzach, teraz liczy się ukończenie. Po 15 km pierwszy zjazd, nie pedałuje tylko odpoczywam. Za chwilę kolejny podjazd, zjazd, podjazd, zjazd. Zjeżdżam z prędkością 70-80km/h, podjeżdżam z 10-15km/h, nie taki rower sobie wyobrażałem. Po 45 km nawrót i zaczynam się śmiać sam do siebie. Wiatr zakręca razem ze mną i mam go znowu centralnie w twarz. Po drodze połykam kolejne żele, 1 baton (sponsorem był PowerBar, przekonałem się do suplementów tej firmy, nie miałem żadnych sensacji w ciągu całych zawodów). Podjazdy są coraz wolniejsze. Przez cały rower widziałem może 3-4 osoby, które łamały regułę non-drafting. Po więcej niż 4h, dojeżdżam do t2 zmęczony i podłamany czasem, najważniejsze teraz to dobiec. Wolontariusze zabierają rower, pomagają się przebrać – no i w drogę. Po drodze mijam mojego najwierniejszego fana – Żonę, zdaje jej krótką relację z roweru, którą można by skrócić do jednego słowa -’Miazga’.
BIEG
Zaczynam zbiegać. Nogi niosą same, patrzę na Garmina – pokazuje 4:50, po prostu jest tak stromo, że wolniej się nie da:). Pierwsze 10km mija szybko, po drodze na każdym żywieniu izo /woda. Nogi zaczynają być coraz sztywniejsze, zatrzymuje się, krótkie rozciąganie (1-2min i tak mnie nie zbawi, w końcu wizja życiówki już dawno uciekła na rowerze) i biegnę dalej, po 12km kończy się zbieg. Prędkość dawno już spadła do ok. 5:50-6. Robi się ciężko, utrzymanie nawet 6min/km staje się problemem, doczłapuje do 15 km i dalej nie mogę. Staję, rozciągam się, próbuję biec, ale nie mogę. Głowa chce, nogi nie. Po 300 m puls skacze do 175, robi się nieprzyjemnie. Znowu spacer, próba biegu, spacer… Mija mnie coraz więcej zawodników, ale nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. Wyznaczam sobie kolejne cele – do tej latarni, do zakrętu. Mimo wszystko nie mogę utrzymać ciągłego biegu. Ta część Triathlonu nie należy do przyjemnych. Wyobrażam sobie siebie wbiegającego na metę – daje mi to jeszcze trochę energii. W głowie jest tylko jedna myśl – ukończyć choćby nawet spacerem! Na 500m przed metą dostaję od Żony flagę, nakrywam się nią, krótki spacer i znowu zaczynam biec. Już widzę Metę, łezka w oku zaczyna się kręcić. Radość miesza się z bólem. Te ostatnie 200 m rekompensują wszystko. Ból, treningi, niedogodności. To właśnie dla takich chwil się żyje. Wbiegam na metę z Polską Flagą. Kończę jako 283, 13 w swojej kategorii, ale czuję się tak samo jak Lieto w 2008 roku, kiedy wbiegał po mistrzostwo świata.
Po ukończeniu dostałem kolejną koszulkę, tym razem finishera oraz medal.
http://zapodaj.net/38a4a71f5f626.jpg.html
http://zapodaj.net/f70a7b177b0b5.jpg.html
http://zapodaj.net/02ff73eb12365.jpg.html
Podsumowując.
Zawody uważam za udane, mimo że czas, jaki uzyskałem nie należy do najlepszych. Ale zawody zawodom nie równe. Rower i zbieg mnie zmiażdżył. Cieszę się, że ukończyłem kolejnego HIM. Wiem, że przede mną jeszcze dużo pracy. Poznanie Ch.Lieto i możliwość rozmowy z MŚ należało do miłęgo Bonusu 🙂 o którym długo nie zapomne .
Cały czas wspierał mnie najwierniejszy kibic, czyli moja kochana Żona, bez niej by mnie tam nie było .
A zacząłem kręcić nogami pod biurkiem 🙂
Świetny wpis! Na prawdę bardzo fajnie sie czytało.
Fajnie się czytało… Gratuluję decyzji i realizacji!
zazdraszczam!
Dziękuje. Ciężko mi się zmusić do pisania … Postaram sie raz na jakiś czas coś naskrobać .
Gratuluje Michał! Szukam innych wpisów… brak:) No No No mocne wejście na AT. Żeby utrzymać emocje następny wpis z Las Vegas?;) Pozdrawiam.