Witam
Widzę że wysyłacie dalej na mnie swoje głosy, bardzo dziękuję ale szczerze mówiąc trochę tego nie rozumiem;), a skoro tak, to opiszę wam co nieco o okolicznościach mojego Silesia Maratonu, jak do niego doszło i gdzie nieoczekiwanie znalazłam motywację.
To był mój trzeci maraton, drugi Silesia Marathon. Jako, że to rodzima impreza i odkąd zaczęłam biegać to jakoś nie mogę jej pominąć (choćby zaliczając połówkę).
A tak naprawdę to tegorocznego biegu na 42 km 195 m w moim wykonaniu nie miało być. Jakoś przy przygotowaniach do pierwszego w życiu sezonu tri, nie wyobrażałam sobie jeszcze startu na tym koronnym dystansie. A co mnie przekonało, a raczej spowodowało, że zapisałam się na listę startową? Zmiana trasy;)
Nowa trasa została poprowadzona przez moją rodzinną dzielnicę Katowic (Giszowiec).
Hmm, można się starym znajomym pokazać;) Jednak głównym bodźcem był fakt, że trasa przebiegała tuż przy płocie, gdzie mieszkają moi dziadkowie. Nie mieli jeszcze okazji widzieć mnie w „akcji’ więc to był dobry moment by nadrobili zaległości, praktycznie nie wychodząc z domu.
5 października powitał nas mgłą i zimnem. Jednak z minuty na minutę robiło się coraz mniej mlecznie i zrobiła się pogoda wymarzona do biegu.
Jeszcze na jakieś pół godziny przed startem, mówiłam mojemu mężowi, że w ogóle się nie czuję tak jakbym za chwilę miała przebiec maraton. Jednak kiedy już trzeba było się ustawiać w swoich strefach, zaczęły targać mną wątpliwości czy dam radę, bo choć przygotowania były to jednak nie udało mi się zrobić długiego wybiegania (no cóż, życie), które to zawsze utwierdza mnie, że tak, dam radę. Postanowiłam się trzymać mojej maksymy na ten dzień: byle do ok 24 km (moja dzielnica), a potem jakoś doczłapać do mety.
Ruszyliśmy.
Pierwsze 5 km strasznie mi się ciągło. Myślałam, że chyba oznaczenia jakoś źle poustawiali, bo nie mogłam jakoś dotrzeć do tego 5 km, jednak mój garmin pokazywał, że oznaczenia były dobre. Choć nie miałam takiego zamiaru, to dołączyłam się do grupy z pacemakerem na 4:15, gdyż biegli takim samym tempem jak ja albo ja takim jak oni;), a i w grupie raźniej. 10, 15, 20 km można napisać, że bez historii. Biegło mi się dobrze. Równe tempo na każdym 5 km mierzonym przeze mnie odcinku. Oby tak do końca. Po minięciu 23 km trochę odłączyłam się od grupy (by było mnie widać;)), gdyż zbliżaliśmy się do punktu gdzie kibicowali moi dziadkowie. Widząc ich zaczęłam wymachiwać rękami, by zaznaczyć, że oto ja nadbiegam;) Potem szybkie buziaki i ze słowami babci „leć, leć szkoda czasu’, pobiegłam dalej. Za dosłownie chwilę zobaczyłam mojego najwierniejszego kibica, córkę Anię, którą musiałam zawołać, bo mnie nie poznała, gdyż „mama nie biegła jak zwykle w czarnym tylko w pomarańczowym’. Znów szybki buziak, małe przytulańsko, doping od rodziców, nowa partia żeli i dalej biegnę dołączając znów do grupy. Pomyślałam sobie, że fajny ten maraton, chyba nie będzie tak źle.
I do 30 km, nie dość że nie było źle to wręcz bardzo dobrze, tak trzymać. Ale trzymać się takiego tempa już nie dało.
Po 30 km czułam jakby ktoś powoli wyłączał baterie w zasilaniu moich nóg. Robiły się coraz bardziej ciężkie, coraz bardziej bolące. Apogeum boleści było między 34 a 37 km (swoją drogą ktoś kto biega maratony może wie ile jest kilometrów między 34 a 37 kilometrem… to niemożliwe że 3?). Miałam oczywiście myśli, że to ostatni raz w życiu, bo po cholerę tak się męczyć, po cholerę ma mnie tak boleć. Grupa na 4:15 niestety uciekała coraz bardziej, a ja coraz wolniej przesuwałam się w kierunku mety. Chyba miało się sprawdzić „byle do 24 km, (no 30km), a potem jakoś doczłapać do mety’. Starałam się myśleć o wszystkim tylko nie o tym, że boli. O tym, że tu wychodziłam z wody, a tu była strefa zmian, a tu musiałam wsiąść/zsiąść na/z rower/u, tu jechałam na rowerze, a tu biegłam – trasa maratonu pokrywała się z trasą Silesiaman Triathlon więc miałam takie małe tri w moim maratonie:) Później słyszałam jak ktoś biegnie, a raczej człapie jak ja za mną noga w nogę i kiedy myślałam, że już stanę to wyobraziłam sobie jak ten biedak za mną dobija do mnie i tak się kończy nasz maraton, no przecież nie mogę mu tego zrobić. Wtedy pomyślałam aby z tym za mną dotrwać do punktu z wodą, później to już na pewno pójdę. Jest woda. Przechodzę w marsz, biorę dwa kubki, piję… o kurcze przecież iść nie mogę, ktoś wziął mi nogi podmienił na jakieś drewniane! Stwierdziłam, że już chyba wolę biec, bo mniej boli więc po opróżnieniu kubków dalej człapałam przekonując samą siebie, że jeszcze tylko do tego zakrętu, do tego skrzyżowania, do tamtego drzewa którego w momencie mijania starałam się nie zauważyć i udawałam że chyba to te następne przede mną itp. To były chyba najdłuższe moje 3 km. Od 38 km coś jakby zrobiło mi się lepiej, mniej bolało. Po minięciu 39 km była ładna góreczka do pokonania. Prawie wszyscy już szli. Ja biegłam dalej. Nie powiem fajne to było uczucie, kiedy mijało się kolejnych uczestników i trochę mnie to podbudowywało. A z nogami było coraz lepiej;)
Nie wiem co się stało, może jakieś mądre głowy to potrafią wytłumaczyć ale kiedy minęłam 40 km odrodziłam się. Dostałam nowych sił, nogi przestały boleć, wydolnościowo dobrze (zresztą jak i przez cały bieg). Ostatnie 2 km maratonu biegłam tak jakbym tych 40 km nie miała już w nogach. Lekko, łatwo i przyjemnie. Na ostatnich metrach słyszę jeszcze doping ludzi, co powoduję że biegnę jak szalona do wymarzonego miejsca – mety! Podnoszę ręce, mijam linię mety, chrześnica wiesza mi medal na szyi, mordka się śmieje. Koniec! 4:22,09 życiówka. Znowu się udało;)
Jeśli ktoś chce się sprawdzić, sprawdzić swoją siłę charakteru, swoją siłę biegową polecam Sielsia Marathon. Ma zagwarantowane, że przez 42 km 195 m nie znajdzie 1 km płaskiego odcinka drogi. Wiele podbiegów i zbiegów mniejszych lub większych powoduje, że jest to wymagający maraton ale pozwoli on również zwiedzić piękne zakątki stolicy Górnego Śląska i miast ościennych. Samo ukończenie maratonu powoduje, że człowiek staje się lepszy, tak życiowo, a ukończenie maratonu na tak wymagającej trasie powoduje, że człowiek zaczyna wierzyć w siebie;)
PS. Trimąż też startował. Wykręcił 3:30,59 życiówka;)
Pozdrawiam
O kurczę, podziwiam za ten maraton po Tri. Ja mam obolałe nogi i zakwasy od samego czytania Twojego wpisu;-)
Dziękuję. Arek dasz radę, wirtualnie będę kibicować. Tobie Andrzeju również. Powodzenia.
gratulacje:)!
Wielkie gratulacje dla Was obojga.
Brawo! Gratuulacje dla Ciebie i oczywiscie dla Malzonka! 🙂
* w dalszym biegu mialo byc oczywiscie 🙂
Gratulajce! To sie nazywa duch walki- ja za trzy dni tez miedzy 30-40 km bede pewnie walczyl z 'myslami samobojczymi’ :), ale Twoj wynik pierwsza klasa. Apropos matematyki na maratonie- po 25km zadna juz chyba zadna nauka sie nie sprawdza a najtrudniej doszukac sie logiki i sensu w dalszym 🙂
Trochę mnie nastraszyłaś przed moim pierwszym maratonem a to już tuż, tuż…! Gratuluję życiówki Tobie i oczywiście Trimężowi! 🙂
szcunek! gratulacje! i tak potwierdzam matematyka zdecydowanie zakrzywia się w trakcie maratonu. koło 25 km zaczynają się dłuuuugie kilometry, ale ostatnie 2-3 sa jakieś zdecydowanie krótsze 🙂
Kawał dobrej roboty odwaliłaś, Bogna. Gratulacje! No i witaj w klubie 34-37 kilometra :-). Teraz czas na regenerację i plany na 2015 rok :-).