Obudziłem się z ciężką głową, zaspanymi oczami spojrzałem na zegarek – 13-ta! O cholera, przecież start zawodów Garmin Iron Triathlon w Piasecznie jest o 12-tej! Dobrze, że spałem… na piasku, tuż przy miasteczku namiotowym, na start mam blisko, chyba od razu pójdę na rower. Ale zaraz… przecież triathlon zaczyna się od pływania! Stres! No i naprawdę się obudziłem. Ufff… Godzina normalna, 5:30, a w ogóle to przecież jest piątek, zawody dopiero za dwa dni! W piątek delikatny rower i pływanie, w sobotę krótki rozruch biegowy, na który założyłem nowe (ale już trochę przedeptane) buty startowe. Tylko zawiązałem je inaczej – wyżej i mocniej, no i obtarłem sobie stopę.
W niedzielę pobudka bez problemów, sprawdzanie, czy wszystko spakowane (ach, ta triathlonowa logistyka!), plaster na obtarte miejsce no i w drogę, do Piaseczna. Samochód zostawiliśmy na parkingu przy stadionie, jak sugerował organizator. Zły pomysł, trzeba było podjechać bliżej. Przedreptałem te 2 km w sandałach prowadząc rower (rodzinka nie miała rowerów), zdarłem plaster i obtarłem bolące miejsce jeszcze bardziej. Odebrałem pakiet startowy i… zorientowałem się, że mimo całej tej procedury sprawdzania, czy wszystko spakowane, zapomniałem paska na numer startowy. Aghrrr… Na mini expo nabyłem nowy. Klamoty do strefy zmian. Strasznie długa i wąska ta strefa, ale trzeba przyznać, że wyboista, piaszczysta droga, która była tu wcześniej zmieniła się nie do poznania. Za diabła nie mogłem zamontować na lemondce bidonu aero tak, żeby nie był przekrzywiony na jedną stronę. Przecież już z nim jeździłem i nie było żadnego problemu!? Zostawiłem, jak jest, co było oczywiście kłopotliwe w czasie jazdy, bo trzeba było jedną ręką złapać bidon, poprawić go i dopiero można się było napić. Albo… próbować złapać słomkę ustami, co o mało nie skończyło się glebą. Od kilku dni wszystkie prognozy pogody przewidywały deszcze i burze na niedzielę, mniej więcej w czasie zawodów. Jeszcze rano widać było że w powietrzu jest masa pary wodnej i wszystko wskazywało na to, że prognozy się sprawdzą. Ale nie. Coś się w powietrzu pozmieniało, konwekcja nie ruszyła i mieliśmy „pełną lampę’ i chyba ze 30 stopni.
Piankę założyłem tuż przed wejściem do wody, żeby się nie zagotować. Woda może nie była bardzo ciepła, ale w piance zupełnie bez problemu, o żadnym szoku termicznym nawet nie było mowy. Trasa pływacka – zakręcona jak świński ogonek. Dobrze, że Filip Szołowski zaprezentował na skuterze wodnym, jak płynąć, bo po samej odprawie nie bardzo to ogarniałem. Woda płytka dno muliste, oczekując na start dreptałem w tym mule, w pewnym momencie wdepnąłem w jakiś dołek i poczułem, jak coś śliskiego i sprężystego wymyka mi się spod stopy. Znaczy się – ryby są. Syrena i płyniemy. Matko… jaki tłum. Wszędzie dookoła, z przodu, z boków i z tyłu widzę mielące wodę ręce zawodników płynących z grubsza w tym samym kierunku. Co chwila ktoś na mnie wpływa albo ja na kogoś. Mam wrażenie, że zaraz zerwą mi chipa z nogi, zegarek z ręki, czepek, okulary i co tam jeszcze da się zerwać. Nawrót na bojkach – niezła zabawa – większość idzie, a nie płynie, woda robi się czarna od mułu jak smoła. Zanurzam twarz i… widzę tylko ciemność. Prąd na zakręcie wytwarza się taki, że można nie ruszać ramionami, woda i tak poniesie, ale nie szybciej niż w tempie drepczącego tłumu. Poza tym, nie płynęło mi się najgorzej, tzn. nie przytykało mnie, swobodnie oddychałem. Dlatego czasem pływania jestem rozczarowany – 21:21. Spodziewałem się czegoś około 18 minut. Jednak zygzakowanie w poszukiwaniu wolnej przestrzeni i korki na nawrotach, i pod mostkiem zrobiły swoje.
W strefie zmian okazało się, że chyba ktoś w tym tłumie wyłączył mi zegarek, więc już nie zarejestruję całych zawodów. Ustawiłem zegarek od nowa na rower, pomęczyłem się z zamontowaniem go na kierownicy i naciągnięciem opasek kompresyjnych na mokre nogi. Zajęło mi to wszystko ponad 5 minut! Masakra! Trasa rowerowa mocno powikłana w pobliżu strefy zmian. Cóż… mistrzem ostrych i wąskich zakrętów to ja nie jestem i wolę mocno zwolnić, ale nie wypaść z drogi. Niestety dużo przez to na tych odcinkach straciłem. Na prostej części trasy, było spoko – jechałem w granicach 32 – 37 km/h, mimo wyraźnego wiatru i sporo osób wyprzedzałem. Część z nich potem wyprzedzała mnie na tych pozakręcanych odcinkach. Trochę mnie to denerwowało, więc później cisnąłem mocniej i znowu ich wyprzedzałem. Zapewne momentami przycisnąłem za bardzo, bo zacząłem odczuwać to w nogach i plecach. W sumie dało to czas roweru 1:28:31 i średnią trochę ponad 30 km/h.
No to teraz już tylko bieg! Na biegu czuję się najpewniej – w końcu biegam już czwarty rok (co nie znaczy, że szybko), na biegu nie zaciągnę mulistej wody łapiąc oddech, na biegu się nie wywalę (a nawet jak się wywalę, to nie tak boleśnie, jak na rowerze). Znane i bezpieczne środowisko. Tylko bieg. Wszystko fajnie, ale czemu na tej trasie jest tyle piasku! Piachu, w którym grzęzną mi nogi, który wlatuje mi do butów, oblepia szorstką warstwą i dodatkowo katuje obtartą stopę. A…. Już wiem. Piaseczno!!! Przecież jak jest Piaseczno, to musi być piasek, nie? To takie oczywiste. To ile my tych pętli biegniemy? CZTERY!? Ja już po jednej miałem trochę dość – nogi zaczęły mi „drewnieć’, obtarcia piekły. No i gorąco. GORĄCO! Na rowerze wypiłem bidon izotonika i bidon wody. Wciągnąłem 3 żele. Na każdej pętli biegowej wypijałem pół kubeczka izotonika i pół kubeczka wody. Mimo tego, czułem że temperatura coraz bardziej daje mi się we znaki. Na szczęście w dwóch miejscach na trasie litościwi mieszkańcy polewali wodą z węży ogrodowych. Dzięki! Skwapliwie korzystałem, żeby się nie zagotować. Druga pętla… Słabo. Pod koniec trzeciej pętli zaczęło mnie trochę odcinać. Po prostu czułem, że jeszcze trochę i skończy się zasilanie. Kolega, którego wyprzedziłem na rowerze, teraz wyprzedził mnie. Nie miałem siły dotrzymać mu kroku. Czwartą pętlę zrobiłem już „galołejem’. Wolontariuszka pokazała drogę do mety… Patrzę, a to jakaś WIELKA GÓRA. Jak Mount Everest! Albo co najmniej Mount Blanc. Tylko ten piasek i upał się nie zgadza. No tak – Górki Szymona w Piasecznie! Zatem na koniec trochę himalaizmu letniego. Człapię pod tę górę. Publiczność, speaker i – zwłaszcza – żona dopingują do ostatniego zrywu. „Biegnę’! „Wpadam’ na metę. 3:06:26. To najlepszy do tej pory czas na „ćwiartce’ i… jednocześnie najgorszy czas biegu – 1:07:40. Bieg mnie dosłownie zniszczył! Ale w sumie jestem zadowolony, plan minimum wykonany, poprawiony wynik, 3 godziny złamię w bardziej sprzyjających okolicznościach. Zawody świetnie zorganizowane, „klimatycznie piaseczyńskie’, oryginalne i w sumie trudne, zwłaszcza ze względu na ten bieg, ale myślę, że atrakcyjne dla publiczności. Pierwszy raz skorzystałem z namiotu AT Team – świetna sprawa. No i była możliwość poznać na żywo m.in. Ojca Dyrektora, Maćka Dowbora, Marcina Stajszczyka i nawet samego Króla Artura. Bardzo miło! :))) A na dobitkę po zawodach – jeszcze raz 2 km spaceru do samochodu w obcierających sandałach 🙂 Straty ogółem – jeszcze bardziej obtarta stopa, zjarane na słońcu plecy i ciężka noc (obudziłem się o 3:30).
Faktycznie – Panowie z woda ratowali zycie 😀 No i Ty przynajmniej byłeś świadomy, że petle są cztery. Ja do do końca drugiej bieglam w błogim przekonaniu ze to juz, za chwile bedzie finish. Na szczeście ktos z AT mnie uświadomił, że jednak jeszcze troche biegu przede mna (dzieki btw) Gratuluje świetnego wyniku!
Świetny opis. Gratuluję! Nawet wchodząc pod tą górkę człowiek się męczył 🙂
Górka z metą była ekstra 🙂 Chociaż nie specjalnie ją pamiętam – przed podbiegiem jakaś dziewczyna obok mnie umierała na zawał, a potem byłem już na mecie, dostałem medal i najcenniejszy kubeczek wody 🙂 Było ekstra 🙂
Całkiem fajne, to Piaseczno. Jakimś takim pustynnym klimatem powiało i małą bagienną oazą ;-). To teraz na zawodach po twardej nawierzchni będziecie mieli turbodoładowanie. Jak Redaktorzy 😉
Gratulacje i tak trzymac !pozd
Gratka! Mnie nogi bolały od samego patrzenia jak pod ta gore finiszujecie 🙂
Świetna relacja! Gratuluje wyniki 🙂
Super! Ekstra felieton! Gratulacje!
Gratulacje. Świetny felieton 🙂 i fajnie, ze na żywo wreszcie. A podbieg po piachu w 32 stopniach Celsjusza nie do zapomnienia, prawda? Do zobaczenia na kolejnych zawodach.
Gratulacje jeszcze raz! Miło było Cię poznać:) Ukończenie tych zawodów to była mocna próba charakteru, bieg tylko i wyłącznie głową bo inaczej człowiek poddał by się na drugiej pętli. Perspektywa biegu po piachu na każdej pętli i końcowego podbiegu była powalająca. Było 32 st. … w cieniu jak mówił Filip. Pozdr:)
@ Paweł – ja nie zauważyłem piwka! :))) Musiało być ze mną naprawdę krucho 😉
Gratulacje. Ta górka była naprawdę sympatyczna i paradoksalnie tylko tam biegłem jak należy, ponieważ 'galołej’ okazał się moją strategią na Piaseczno. Przyłączam się do podziękowań dla pana ze szlauchem. Polewanie wodą było całkiem sympatyczne, ale piwko w drugiej ręce mógł sobie darować. Myślałem, że mu wyrwę:-)
Gratulacje. Ta górka była naprawdę sympatyczna i paradoksalnie tylko tam biegłem jak należy, ponieważ 'galołej’ okazał się moją strategią na Piaseczno. Przyłączam się do podziękowań dla pana ze szlauchem. Polewanie wodą było całkiem sympatyczne, ale piwko w drugiej ręce mógł sobie darować. Myślałem, że mu wyrwę:-)
Super relacja, Gratulacje:)
Gratki 🙂 co do samej górki i mety na niej to był super pomysł, w każdym razie mi spodobał się 😉 co do nawrotu widzę, że nie tylko ja tak miałem, że większość sobie spacer poczyniła….
To musiały być ciężkie zawody! Osobiście nie przepadam za bieganiem w piasku… a tu jeszcze pod górkę! Fajna relacja…. Gratki. 🙂
O 'Górka Szymona ’ to już myślałem od 3ciego kółka na biegu – aby tylko sił starczyło aby się tam wdrapać na nogach. Gratulacje.