„Susz śni mi się po nocach” – Maciej Dowbor

Czas nieubłaganie ucieka, a ja powoli zaczynam się denerwować. Miesiąc do startu to zaledwie dwadzieścia kilka dni treningów, zakładając, że ostatni tydzień jest przeznaczony na regeneracje i tylko delikatne rozruchy. Nawet nie wiem, kiedy zleciało siedem miesięcy przygotowań. Wiem za to, że miałem ambitne plany i wybujałą fantazję. Na początku byłem buńczuczny, ale z każdym pokonanym kilometrem, z każdą kroplą potu zalewającą mi oczy pokorniałem, powoli, aczkolwiek wnikliwie, poznając magię triathlonu. Dziś zdaję sobie sprawę, że prawie niczego o tym sporcie nie wiem, a start w Suszu będzie jedną wielką niespodzianką. Zarówno dla mnie jak i trenerów oraz wszystkich zaangażowanych w projekt Ambasadorów.

   Stresuje mnie dosłownie wszystko. Od formy ogólnej począwszy, przez świadomość niedoskonałości w poszczególnych dyscyplinach, na technice zmian kończąc. Nie wiem jak mój organizm zareaguję na tak gigantyczną dawkę wysiłku zaaplikowaną w ciągu kilku godzin. Nie wiem jak będzie funkcjonował żołądek i czy będę wiedział kiedy coś zjeść, kiedy się napić, a kiedy po prostu walczyć dalej i się bez sensu nie opychać. Nie wiem jak poradzi sobie z presją moja głowa. Wszak oczekiwania na przestrzeni tych wielu miesięcy falowały, po to by na kilka tygodni przed finałem wzbić się na tyle wysoko, że wynik poniżej dość wysokich założeń uznam za osobistą porażkę. Mimo, że jeszcze w listopadzie planem minimum było samo ukończenie HalfIronamana. Apetyt jednak rośnie w miarę jedzenia, a ja triathlonem obżarłem się po tzw. kokardę.

 

     Potwornie boję się, że przeszarżuję na pływaniu i wychodząc z wody będę trupem. Albo tak skupię się na szybkim rowerze, że na półmaraton nie zostanie mi już grama sił. Z drugiej strony mogę się spalić na starcie. Zje mnie trema, nie wytrzymam ciśnienia i nie uniosę psychicznie długości całego dystansu. Przecież to w sumie 113 km, ponad 5 godzin katorżniczego wysiłku!!!! Mój organizm jeszcze nigdy nie był wystawiony na taką próbę. Dokładnie takie same wątpliwości i obawy miałem przed debiutem w półmaratonie, a potem okazało się to w sumie bułką z masłem. Tu tak lekko nie będzie. Ale muszę sobie to jakoś tłumaczyć, bo inaczej zwariuję.

 

     Start w Suszu śni mi się po nocach. Ostatnio w wersji a’la horror klasy C, rodem z lat 80-tych. Albo nie wyrabiam się na start, bo utknąłem w toalecie, albo zapominam zabrać rano z hotelu pianki, albo, gdy w końcu uwolnię się tego cholernego kibla i rzutem na taśmę wbiję na siebie piankę, okazuję się, że nie mam chipa, numeru startowego, a pod pianką jestem zupełnie nagi. Podejrzewam, że wyznawcy teorii Freuda w moich koszmarach odkryliby traumy z wczesnego dzieciństwa, publiczne upokorzenia na szkolnym korytarzu i trudne relacje z rodzicami. Prawda jest jednak bardziej prozaiczna. Ja po prostu jestem piekielnie przerażony, a dopiero teraz mam odwagę się publicznie do tego przyznać.

 

   Oczywiście to nie oznacza, że sparaliżowany strachem rzuciłem wszystko i uznałem, że los i tak sam zdecyduję czy z tej próby wyjdę zwycięsko. Wprost przeciwnie. Zgodnie ze swoim charakterem próbuje rzutem na taśmę odrobić wszystkie zaległości i wyrobić się z treningami tak by 7 lipca wejść do wody ze świadomością, że zrobiłem naprawdę dużo i mam pełną wiarę w swoje możliwości. Robiłem tak od zawsze. Zostawianie wszystkiego na ostatnią chwilę to jedna z moich najgorszych wad. Wypracowania pisane nad ranem przed ostatecznym terminem oddania. Wkuwanie czterech lat liceum na trzy noce przed maturą, czy wciąganie w tydzień opasłego zbioru lektur na studiach, chociaż miałem na to dwa semestry. To wszytko było od najmłodszych lat moją codziennością. Dotychczas się udawało, mimo, że ceną tej mieszanki lenistwa i dezorganizacji były zbędny stres, nieprzespane noce oraz wyjątkowa niska jakość i trwałość efektów końcowych. Niestety w triathlonie, nawet na poziomie amatorskim czasu się nie oszuka. Tutaj każde kolejne pokonane sto metrów, każdy dzień treningów, każda dobra i zła kaloria przypomną o sobie i to w najmniej oczekiwanym momencie. Już dziś próbuję sobie wyobrazić jak po 2 godzinach na rowerze podnoszę się z siodełka by przyspieszyć z 32 na 32,5 km na godzinę. Zastanawiam się czy piekąca łydka wytrzyma jeszcze kolejnych czterdzieści kilka minut wysiłku, czy obolały i zdrętwiały tyłek to zniesie, o wygniecionych genitaliach nie wspominając? Czy po T2 dać się ponieść w tym euforycznym stanie jaki mamy na początku biegu, kiedy rozgrzanymi pedałowaniem nogami przebieramy   nadspodziewanie szybko, chociaż wszyscy bardziej doświadczeni triathloniści ostrzegają, że ta lekkość to tylko pozory?!

 

     Gdybym trzy tygodnie temu nie poszedł na piwo z kolegami, gdym dwa miesiące temu nie odpuścił dwóch treningów, gdybym w lutym bardziej się przykładał to pewnie mógłbym na zawodach wycisnąć z siebie więcej. Pewnie urwałbym minutkę tu, dwie minutki gdzie indziej. Ale takie podejście prowadzi donikąd. Po pierwsze trzeba starać się naprawić to co jeszcze się da, a po drugie wyciągnąć wnioski na przyszłość. Myślenie o przyszłości zostawię sobie na sierpień, ale jeśli chodzi o nadrabianie zaległości to mam już pewne osiągnięcia. 10 dni temu odwiedziłem trenera Piotrka Nettera. Zrobiliśmy wspólny trening i dużo rozmawialiśmy o triathlonie. Wiara tego faceta w swoich podopiecznych, zarówno tych superpro jak i amatorów, nastroiła mnie niezwykle bojowo. Po powrocie z Trójmiasta uznałem, że to ostatni dzwonek, aby jeszcze coś poprawić i rzuciłem się w wir przygotowań. Przez ostatni tydzień wykonałem ponad 10 jednostek treningowych. Skupiłem się na wszystkich dyscyplinach. Jeśli danego dnia nie ćwiczyłem dwa razy to robiłem jeden długi i wycieńczający trening. Oczywiście taki przeskok w nastawieniu, ale i intensywności dał o sobie znać już po kilku dniach. Poza   większym zmęczeniem, na ostatnim pływaniu zaczęły mnie łapać potworne skurcze, jakby mi ktoś w udo gwóźdź wbijał. Nie mniej jednak widzę postępy i mentalnie czuję się znakomicie. Wiem, że jeśli teraz trochę więcej pocierpię to za miesiąc w najważniejszym, decydującym momencie będę wiedział, że mogę jeszcze przyspieszyć, a mój organizm nie powie PASS.  

 

Od Redakcji: Odwiedź stronę Macieja Dowbora na FB: www.facebook.com/maciekdowbor


KONKURS:

Pewnie Wy też macie swoje przemyślenia i refleksje związane z pierwszym startem. Chcesz się z nami podzielić swoimi odczuciami, przygotowaniami, obawami albo radością z treningów i z faktu zblizającego się startu? Jak przebiegają Twoje przygotowania? Napisz do nas, a my opublikujemy Twój tekst na stronie Akademii Triathlonu. Najlepszy artykuł nagrodzimy reprezentacyjnym zegarkiem Timex Ironman Triathlon z autografem jednego z ubiegłorocznych ambasadorów Herbalife Triathlon Susz.


{gallery}timex_nagroda{/gallery}


Teksty (nie dłuższe niż 3 tysiace znaków (liczone bez spacji), czcionka Times New Roman, wielkość 12) można nadsyłać do końca czerwca na adres: [email protected]

 

 

 

 

 

 

 

Powiązane Artykuły

7 KOMENTARZE

  1. Łukasz Grass faktycznie potrafi „zainfekować” triathlonem 🙂 A objawy infekcji to m. in.:
    1. W kompie strona główna to Akademia Triathlonu 🙂
    2. W smartfonie, w kalendarzu: plan treningowy na cały tydzień albo rozpisany kalendarz imprez triathlonowych?
    3. Co tam jeszcze… może w kieszeni mini mapa z trasami rowerowymi?
    4. W bagażniku samochodowym dyżurny zestaw na basen?
    5. Na ręku, nie jakiś tam zwykły zegarek, ale zegarek z wszystkimi możliwymi opcjami pomiaru czego się tylko da :-)) ____ No, nie wiem jakie mogą być jeszcze objawy „infekcji” triathlonowej. Może Wy coś dopiszecie. Powodzenia i pozdrawia Łódź.

  2. Te same dylematy, rozważania, nerwy i podniecenie, co i u mnie 😉
    Świetny tekst po raz kolejny 🙂
    Nie wiem czy Pan Łukasz jest świadom, ale „zainfekowanych” przez niego Tri, świadomie lub nieświadomie, jest znacznie więcej niż myśli. W tym ja 😉
    Dzięki. Pozdrawiam

  3. A mnie się śni, że nie kończę zawodów z powodu defektu sprzętu. Poza tym nerwy zżerają mnie na pływaniu, które jest najtrudniejszą konkurencją 🙂 Dzięki za dobre słowa i….DO ROBOTY!!!!!!!!! :-))) Ludwik, lecz kontuzję i widzimy się pod koniec wakacji na zawodach. Artur – ja dziękuję za motywację, bo przy Twoich zajęciach i obowiązkach, nasze trenowanie to pestka. Asia, namawiaj Pawła i widzimy się za rok na sprincie 🙂

  4. Maciej – mnie też dzisiaj śnił się Susz – że zapomniałem pianki z samochodu… ale jak się obudziłem, to jeszcze gorszy koszmar: przypomniałem sobie, że nie startuję w tym roku ;-(.
    A co do „agitacji” Łukasza: nawet przy składaniu życzeń świątecznych pojawiło się pytanie: „Kiedy Ironman???”. Taki diabołek z niego (podobnie jak z mojego klubowego kolegi Darka).
    Filip – mnie zawsze się śni, że coś zapomniałem: pianka, okulary, rower itp. a potem rano w stresie przepakowuję wszystkie torby.

  5. Mój najgorszy triathlonowy koszmar to niekończąca się strefa zmian 🙂 Po wyjściu z wody biegnę i biegnę przed siebie do swojego stanowiska, a końca nie widać.
    Jakie wy mieliście najgorsze sny związane z triathlonem?

  6. Tak! Jak zwykle świetny artykuł Maćka Dowbora. Uwielbiam Pana czytać. Teksty są takie autentyczne i pełne emocji, pozytywnych emocji. Istna literatura grozy i zwrotów akcji. Perełka. Gratuluję! Jak widać, jak słychać i jak czytamy w/w 🙂 „zainfekowanych” przez Łukasza Grassa triathlonem jest coraz to więcej. „Epidemia” tej pięknej dyscypliny postępuje w Polsce systematycznie. Ale jest to pozytywny „wirus” sportu, walki z własnymi słabościami czy po prostu lenistwem, systematycznością postanowień i dążeniem do celu… Samo dobro 🙂 Powodzenia dla Wszystkich w Suszu, a twórcom AT wielu, wielu sukcesów na tej stronie :-)) Łódź pozdrawia i postara się dołączyć kiedyś do grona „zainfekowanych” triathlonem :-))

  7. Kolejny bardzo dobry felieton! Gratuluje!
    Chyba wielu z nas ma podobne przemyślenia. Moje relacje z St. Moritz wyglądają jakbym z łatwością pokonywał te wszystkie kilometry na lądzie i w wodzie, a jest …inaczej. „Pluje krwią”. Szczególnie biegając. Zawsze mam na myśli jedno: nie dobiegnę do mety w tym Suszu. Umrę w biegu. No chyba, że się wcześniej utopię (krótsza męka przynajmniej). Każdy bieg jest dla mnie masakrą. Od początku. Ale czemu się dziwić?! Zacząłem biegać w sierpniu zeszłego roku. Pokonywałem 4-5km w jakimś żenującym tempie i później umierałem przez godzinę. Od tego się zaczęło. Wciągnął mnie zimą Łukasz Grass. Zacząłem trenować od stycznia. Byłem dumny, że pływam 800m na basenie, kręcę na rowerku treningowym i biegam 15-20km tygodniowo. W lutym spotkałem się z Maćkiem Chmurą i dopiero wtedy zrozumiałem co to znaczy trening. Szybko wyleczyłem się z marzeń o jakimś czasie. Chce to przeżyć i pokonać swoje słabości. A na początku myślałem: będę się ścigał z Maćkiem Dowborem i Marcinem Dorocińskim. Zapomniałem zaglądnąć w metrykę i w swoje osiągnięcia sportowe. Myślałem, że juniorska kariera zawodnicza w kosza, basen od przedszkola do szkoły średniej, zabawa na MTB i okazjonalnie szosa uprawniają mnie do takich przemyśleń. Pierwsze treningi zaserwowane przez Chmurkę wyleczyły mnie z takich „marzeń”. Teraz jestem na ziemi. 6 miesiąc mija jak z bicza strzelił. Mając świadomość braków wybrałem się na tygodniowy obóz w Alpy. Jestem po bieganiu. Jak zwykle masakrycznie ciężkim. Czułem, że cząstki tlenu latają w rozrzedzonym powietrzu i nie chcą mi wpaść do ust. Dramat! Wczoraj zrobiłem 90km na rowerze. Było fajnie jak jechałem po płaskim i zjazdami. Płacz zaczął się na podjazdach. Na jednym z nich minęła mnie …Szwajcarka. Uśmiechała się uroczo, o zgrozo!!! Ale dopadłem ją. Dopadłem bo czekała na …słabszego partnera:)) Zabawę uzupełnili zawodnicy Garmin. Pozwolili się wyprzedzić a potem odjechali. Odjechali jak pociąg TGV…
    Jest ciężko. Ale 6 miesięcy temu, jak namówił mnie do tego sportu Łukasz, nie wiedziałem, że będzie taaak ciężko!!!! Dzięki Łukaszu!!!:))))))
    Pozdrawiam Pana Macieja i Wszystkich!

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,773ObserwującyObserwuj
19,200SubskrybującySubskrybuj

Polecane