Ten bieg

Dziś trochę powspominam, gdyż udział w tym biegu, niewątpliwie był największym wydarzeniem w moim życiu sportowym.


Zaczęło się już w październiku 2012 roku, kiedy rozpoczęła się rejestracja do tego biegu. Wystarczyło niecałe 3,5 godziny i lista była pełna. Ale ja już wcześniej wiedziałam, że jestem szczęściarą i to się okazało prawdą, 20 sekund po otarciu zapisów już byłam na liście. Berlin nadchodzę!

Chyba każdy był szalenie zaskoczony tym niesamowitym tempem, że w tak krótkim czasie i 40 tyś miejsc zostało zapełnione. No ale na taki bieg – 40 BMW Berlin Marathon – wiedziałam, że wielu chętnych będzie chciało uczcić okrągłą rocznicę. W tym szczęściara i jej mąż.


Na dwa dni przed startem przyjechałam do stolicy Niemiec. Nigdy nie byłam w tym mieście i od razu zrobiło ono na mnie duże wrażenie, szczególnie swoim ogromem ale i też ilością ludzi na rowerach.

Drugi dzień to potwierdził, kiedy to spacerkiem poszłam po pakiet startowy na lotnisko Tempelhof. A tam mnóstwo ludzi: biegacze i ich rodziny, wystawcy, animatorzy, wolnotariusze. Odebrałam swój niebiesko-biały plecaczek, numerek, specjalną opaskę na rękę i wyruszyłam zwiedzić stoiska wystawców. Expo jakiego jeszcze nie widziałam. Ilość firm wystawiających swoje produkty niezliczona. Na płycie lotniska odbywały się zawody dla dzieciaków. Poszłam pokibicować. Gdy tam dotarłam to od razu przypomniał mi się felieton red. Macieja Dowbora jak zasuwał po płycie na rowerze „gruntownie zgłębiając wiedzę z zakresu budowy pasów startowych’ 🙂

Już z pakietem startowym metrem podjechałam pod bramę Brandenburską gdzie było miejsce startu marathonu, by zobaczyć co i jak. Chodziło o to aby nie mieć niespodzianki w dniu następnym. Na miejscu pełno ludzi z niebiesko-białymi plecaczkami – to chyba wszystko biegacze, jutro stawią się tu na start mając nadzieję na metę. O kurcze ale tłum.


Dzień startu.

„Miasteczko biegaczy’ z linią startu, punkt docelowy dla większości obecnych tego dnia w Berlinie. Idąc tam trzęsłam się jak osika. Nie wiem czy to z zimna (ranna temperatura nie rozpieszczała) czy też to stres mnie tak rozluźniał. Kiedy ilość ludzi zwiększyła się do takiej ilości, że szło się już ramię w ramię wiadomo było, że cel jest tuż, tuż. Po dokonaniu formalności, tj okazaniu numerka startowego oraz specjalnej opaski można było wkroczyć na teren, gdzie tylko główni bohaterowie tego dnia mogli wejść. I już na dzień dobry pozowałam do zdjęcia zawodowemu fotografowi obsługującemu imprezę ( mówiłam już o szczęściarze). Fajnie się zaczyna:) Teraz tylko przebrać się i oddać rzeczy do depozytu. O ile depozyty męskie można było od razu zlokalizować, tak damskie były w innej części „miasteczka’ i sporo czasu zajęło zanim je odnalazłam.


Każdy startujący miał wyznaczony swój sektor z którego ma wystartować. Mój to H czyli ostatni:) Dla człapacza takiego jak ja to właściwe miejsce. Dotarcie do sektora zajęło trochę czasu, bo kawałek drogi trzeba było przejść w tłumie biegaczy.

O 8.45 start elity. 25 minut później przekroczyłam linię startu. Biec w takim tłumie to spore wyzwanie, szczególnie start. Generalnie gdzieś tak do 5 km biegło się razem, gdzie jakiekolwiek wyprzedzanie było bardzo utrudnione. Tak więc (na szczęście) wyrwanie się do przodu, kiedy niesie nas jeszcze euforia startowa, było prawie nie możliwe.


A mój bieg… 15 km minął nawet nie wiem kiedy. Tempo mojego biegu jednakowe, każdy kilometr pokonany mniej więcej w takim samym czasie 6.15-6.20. Mijając ten 15 kilometr czas na zegarze biegu pokazał 2:03 co jak później się okazało najlepszy z najlepszych był już na mecie ustanawiając rekord marathonu 2:03:23. No ale ja miałam przed sobą jeszcze 27 km. Połówka, zerkam na czas, nie jest źle (2:12). Jeśli tak dalej będę biegła to uda mi się ukończyć bieg w założonym czasie. Sama się zdziwiłam, że tak dobrze mi idzie. Dopiero około 34 km dopadł mnie mały kryzys. Nogi już dawały znać, że są zmęczone. Biegłam dalej lekko zwalniając. Sił by biec dalej dawali mi ludzie, kibice, którzy przez całe 42 km byli obecni na trasie i gorąco dopingowali. Niektórzy nawet proponowali strzemiennego:) (napiłam się – nieee tym razem – szkoda). Na 37 km miałam jakieś apogeum zmęczenia. Nogi już nie chciały nieść. Mówiły, daj nam spokój nie biegnij już! Przestań! Ale litości dla nich nie było. Na 40 km zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Kiedy już większość ledwo biegła, niektórzy szli, ja dostałam dodatkowego poweru. Albo żelik zaczął działać z podwójną siłą:) albo świadomość, że tylko 2 km zostały do mety. Przez te ostatnie kilometry wyprzedziłam sporo ludzi, nie wyprzedził mnie nikt. Z moich wyliczeń wyszło, że te ostatnie 2 km przebiegłam w tempie 5.30 co potwierdziły potem wyniki. W końcu Brama Brandenburska i tylko została ta końcówka 195 m i jest META! JEST! Ogromne szczęście i dumna mnie rozpierała, że udało mi się ukończyć, a przede wszystkim przebiec cały dystans (założenie miałam żeby nic nie iść – i to się udało).


Cel osiągnięty: ukończony, przebiegnięty marathon; ukończony w założonym czasie i życiówka. Sam czas – 4:27:05 wiem bez szału ale dla szczęściary wystarczy:)

Ocena biegu: jak dla mnie mój bieg był bardzo dobry. Żywienie oraz picie wyszło doskonale. Chyba miałam dobry plan. Zero kryzysu na miarę „ściany’.


Organizacyjnie bez zarzutu. Począwszy od załatwienia spraw formalnych, odbioru pakietów startowych, po oznaczenia trasy, napojów, przekąsek, żeli na trasie, organizacji po biegowej. No może maluteńki minusik za brak oznakowania drogi do depozytu damskiego. Na mecie wyglądałam tak dobrze że nie dostałam pakietu z dożywianiem a inni zmęczeni dostali!


Jeszcze nigdy mordusia mi się tak nie uśmiechała jak przez te 42,195 km, kiedy widziało się tylu kibiców, którzy w chwilach słabości byli dobrym duchem. Na szczególne wyróżnienie zasługują duńczycy, zarówno kibice, których było chyba najwięcej, przynajmniej byli najwidoczniejsi jak i biegacze, którzy mieli swoje flagi na koszulkach i wzajemnie się wspierali na trasie (Polacy niekoniecznie – a szkoda tak ładnie się uśmiechałam).


No a po biegu trzeba było iść na zasłużone piwko. A gdzie może najlepiej smakować jak nie na Oktoberfest:) No chyba zasłużyłam – co​?

Powiązane Artykuły

11 KOMENTARZE

  1. Jeszcze raz wszystkim dziękuję za gratki:) @Karolina, banan przez tydzień to na pewno ale też na każde wspomnienie. A w chwilach słabości zawsze sobie można powiedzieć: 'kurna, przecież ukończyłam marathon więc dam radę’ 🙂

  2. Gratulacje! No i Pani Biuralistko – muszę się podpisać dwoma rękoma pod stwierdzeniem, ze maraton podbudowuje. Naprawdę polecam wszystkim powatpiewajacym. Świadomość ukończenia 'z godnością’ królewskiego dystansu – gwarantowany banan na buzi przez tydzień!

  3. Dzięki! Oj tak, marathon podbudowuje psychę szczególnie jak wszystko się udało. M.in. dlatego teraz kolej na TRI. A co z tego wyjdzie – zobaczymy. Oktoberfest był w Berlinie na Alexanderplatz więc aż tak daleko nie trzeba było jechać:) Może nie było z tak wielką pompą jak na południu Niemiec ale też było klimatycznie i fajnie. Mężusio wykręcił 3:32.

  4. Pięky wynik w pieknym miejscu. Gratulacje i bardzo duze pokłady zazdrości 😉 I załapałaś się na ostatnie zapisy bez losowania – Szczęściara 🙂

  5. Bajka !! Wielkie gratulacje !! A ja poszło mężowi? I ten browarek to jechałaś przepraszam 600 km na dół do 'Mynsien’ czy jakiś berliński odpowiednik? 😉

  6. Super przygoda uwieńczona medalem! ,,Zazdraszczam’.. 🙂 Sam fakt ukończenia królewskiego dystansu musi strasznie budować psychikę. Ja, niestety nie miałem jeszcze tej ,,przyjemności’… Pozdrawiam!

  7. Gratulacje! Fajny opis. Zazdroszczę udziału w TAKIEJ imprezie no i tego piwka na Oktoberfest 😉

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,772ObserwującyObserwuj
19,400SubskrybującySubskrybuj

Polecane