Jest w Koszalinie taki bieg na dystansie maratonu i półmaratonu pod nazwą „Nocna Ściema’.
Dlaczego nocna? Dlatego, że biega się w nocy, start jest o 2:00. Szaleństwo? Nie, raczej sposób na pobicie rekordu świata! Światowa czołówka długo będzie drapać się w głowę widząc wyniki z „Nocnej Ściemy’. No właśnie, ściemy. Drugi człon nazwy wziął się stąd, iż data i godzina startu jest tak dobrana, aby w trakcie biegu zmienił się czas z letniego na zimowy. Startując o 2:00, po godzinie wskazówki cofają się o z powrotem na 2:00. Tym samym wpadając na metę maratonu o 4:18, mamy czas 2h 18m, zamiast 3h 18m. Jest to oczywiście sprytny chwyt marketingowy, ale bardzo skuteczny. Co roku przybywa chętnych do uczestnictwa w tej zabawie. Ja także się zapisałem. Oczywiście na półmaraton, w końcu biegam dopiero od 3 miesięcy.
Opłaciłem startowe więc wyjścia już nie ma. Trzeba przebiec te cholerne 21 km. Ustaliłem sobie limit czasu na 2,0 – 2,5 godziny. Przedział szeroki, ale ponieważ to mój pierwszy raz, nie wiedziałem czego się spodziewać po sobie na takim dystansie. Jakbym zszedł poniżej 2 h to byłbym przeszczęśliwy i chyba uznałbym, że mam wyjątkowe zdolności do biegów długodystansowych, ale jeśli miałbym czas gorszy niż 2,5 h to była by porażka, bo oznaczało by, że szedłem na trasie, a wyznaję zasadę, że uczestniczę w rywalizacji biegowej, a nie spacerowej, więc trzeba biec. Koniec, kropka. Nie potępiam tych, którzy chodzą, bo może stosują metodę Gallowaya, a może tak lubią. Ja do tego podchodzę jak pisarz i biegacz Haruki Murakami, który w swojej książce „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu’ (wyd. Muza, Warszawa 2010) napisał:
„Jeśli pewnego dnia postawią mi nagrobek, a teraz pozwolą wybrać stosowny napis, chciałbym, aby napis ten brzmiał tak. W tej chwili taki napis najbardziej mi się podoba.’
———————
Haruki Murakami
1949 – 20**
Pisarz (i biegacz)
Który nigdy nie szedł
———————
Tak więc mając już sprecyzowany cel, czyli określone co, jak i kiedy, przystąpiłem od treningów. Czasu miałem niewiele, około 6 tygodni. Jest to jednocześnie mało, ale też i całkiem sporo. Zaopatrzyłem się w pulsometr, dowiedziałem się co nieco na temat wytrzymałości itd. i rozpisałem „z grubsza’ plan treningowy. Zakładał on 3 razy w tygodniu trening biegowy i raz w sobotę pływacki. Jeśli ktoś zdziwił się dlaczego pływacki, to śpieszę z wyjaśnieniem, że i tak chodziłbym na basen, ponieważ mój syn Kajtek chodzi na lekcje pływania. Nic tak mnie nie rozluźnia jak woda. Biegałem dwa razy w dni robocze, najczęściej we wtorki i czwartki, na dystansie początkowo 5 km, później 8-10 km. W sobotę pływanie, a w niedzielę bieg dłuższy. Zakładałem stopniowe zwiększanie dystansu i najpierw było to 10 km, później 12, 14, 17. Do dnia zawodów nie udało mi się przebiec dłuższego dystansu niż 17 km, a i to zrobiłem na bieżni w siłowni w czasie 2 godzin. Byłem załamany! W tym stanie to ja nie dam rady przebiec całego dystansu, a nawet jeśli tak to w jakim czasie?!
Tak się złożyło, że w październiku udało nam się wyjechać na tygodniowe wakacje do cieplejszych krajów. Szczęście i nieszczęście naraz. Szczęście wiadomo czemu –plażing i smażing nad morzem lub przy basenie. Nieszczęście dlatego, że było tak gorąco, że nie chciało się biegać, a gdy było chłodniej (rano i wieczorem) to jakoś tak strach w obcym kraju zasuwać po ciemku po ulicach. Jak to powiedział jeden facet na spotkaniu z rezydentką „A jak tubylcy reagują gdy zobaczą białego człowieka?’. Biorąc pod uwagę fakt, iż byliśmy w Turcji, można potraktować to jako dowcip, ale i tak nie uśmiechał mi się samotny wypad daleko poza hotel. Plaża też nie nadawała się do biegania, pełno kamieni i leżaków. Na szczęście hotel miał centrum fitness. Nie zawsze dało radę tam pójść, bo wiadomo – rano po nocnym zapoznawaniu towarzystwa ciężko się wstawało, wieczorem po drinkach przy basenie też się nie chciało. Ostatecznie byłem tam dwa razy w ciągu tygodnia, więc całkowitej tragedii nie było. Gorzej z dietą. Nigdy więcej nie pojadę przed zawodami na wakacje z opcją „all inclusive’. Wcinałem warzywka, wcinałem owoce, ale wcinałem też wiele innych rzeczy, które leżały na stołach i wołały „Weź mnie, weź mnie!’. Widziałem naleśnika z nutellą, który wyciąga czekoladowe rączki i prosi o pożarcie, widziałem tańczące na talerzu i wijące się z rytm muzyki spaghetti, widziałem ociekającą miodem baklavę płynącą do mnie jakby była żywa… do teraz mam w nozdrzach ten zapach! No ile można się opierać?! Ja skapitulowałem już po 15 minutach. Może nawet szybciej. No dobra – od razu. Naprawdę chciałem zachować rozum i nie łazić co chwila po dokładkę i jeszcze raz i jeszcze, ale się nie dało. Dopiero po 3-4 dniach opanowałem się i zacząłem ignorować te dziwne stwory siedzące na półmiskach i wyglądające jak jedzenie. Wróciłem z urlopu cięższy o 2 kg, co i tak nie było tragicznym wynikiem, zważywszy ile żarcia pochłonąłem. Do półmaratonu zostało ledwo 1,5 tygodnia.
Nie jestem szybkim biegaczem, ale biorąc pod uwagę mój „staż’ biegowy to nie jest źle. Staram się tak biegać, aby utrzymywać tętno około 150 – 160 bpm. Mniej niż 150 mam na dłuższych zbiegach, a powyżej 160 mam na podbiegach. Próbowałem wyznaczyć sobie strefy tętna, ale jakoś mi to nie wychodzi, co innego teoria, co innego praktyka. Według wzoru HR max = 220 – wiek, tętno maksymalne powinienem mieć w granicach 185 bpm. Sprawdziłem to „w terenie’ i okazało się, że mam HR max = 195 bpm (jak się później okaże podczas finiszu w „Nocnej Ściemie’ pulsometr zapisał HR max = 199, ale nie wiem czy jest to dobry wyznacznik, w końcu wartość taką osiągnąłem po 21 km biegu). W każdym bądź razie stwierdziłem, że do czasu aż nie zrobię sobie normalnych prób, z pobieraniem krwi itd., to będę biegał w strefie tętna w której najlepiej się czuję i w której mogę normalnie rozmawiać. Daje mi to poczucie komfortu, widzę postępy, nie narzekam na kontuzje, a nawet przestało boleć to co dotychczas bolało. Biegając w tej strefie mogę utrzymać tempo rzędu 6:20 – 6:30 min/km. Na razie słabo, wiem, ale ja nadal ważę 90 kg!
Trzy dni przed „Nocną Ściemą’ przebiegłem 10 km. Narzuciłem troszkę szybsze tempo niż normalnie tak aby zmieścić się w 1 godzinie. Było to dla mnie wyznacznik, że półmaraton mogę pobiec w tempie 15 – 20 sekund wolniej niż najlepszy wynik na 10 km. Oznaczało to tempo 6,15 – 6,20 min/km podczas półmaratonu i miało mi dać czas około 2h 12min. Wynik ten znajdował się prawie idealnie w połowie zakładanego przeze mnie zakresu 2,0 – 2,5 godziny.
Dzień przed zawodami, w piątek, pojechałem odebrać pakiet startowy (organizator przewidział taką możliwość dla chętnych, aby „rozładować’ trochę tłok tuż przed biegiem). Otwierając reklamóweczkę cieszyłem się jak dziecko rozpakowujące prezent urodzinowy. Znalazłem tam kilka gadżetów od sponsorów, super bluzę z logo „Nocnej Ściemy’, przefajną chustę, no i kopertę. W kopercie numer startowy 700 z imieniem, agrafki, kupon na Makaron Party i na film („Spirit of the Marathon’ – w ramach zagospodarowania czasu przed biegiem) i … jeszcze jedną kopertę. Obydwie koperty były ładnie opisane, więc zaraz doczytałem, iż w tej drugiej jest czip, który należy przywiązać do buta, aby pięknie rozliczył mnie z czasu podczas biegu. No więc wszystko jasne, zostało jeszcze tylko podładować baterię w iPodzie i telefonie, naszykować ciuchy i wyspać się. W sobotę poszedłem jeszcze z Kajtkiem na basen i mimo, iż mówiono mi abym się oszczędzał przed biegiem, zrobiłem i tak 40 długości. Woda mnie bardzo odpręża. Wieczorem zawiozłem synka na noc do szwagrów, a wracając zatrzymałem się na Makaron Party, czyli pyszne spaghetti ze szpinakiem. Początkowo chciałem uczestniczyć w całym „spektaklu’ od początku do końca, ale bałem się że „zmuli’ mnie w środku biegu, więc odpuściłem sobie uroczyste rozpoczęcie i film i poszedłem spać. Długo nie pospałem, bo budzik ustawiony był na 1:00. Jak mi się nie chciało wstawać! Żonę też prawie siłą wyciągnąłem z łóżka. Jadąc na stadion zacząłem odczuwać stres. To już zaraz się zacznie, mój pierwszy półmaraton! Czy dam radę?!
Naszykowałem sobie bidon z iztonikiem, żele energetyczne, bluzę z długim rękawem, koszulkę z krótkim rękawem, długie spodnie, krótkie spodenki, rękawiczki, trzy chusty i coś do przebrania się po biegu. Wszystko to z uwagi na pogodę, tzn. było za ciepło. 13°C w środku nocy na koniec października to niespotykane zjawisko. Jeśli ubiorę się za ciepło to zmęczę się i zapocę, jeśli za zimno, to wiadomo, będzie za zimno. Zdecydowałem się na zestaw mieszany, czyli długie spodnie biegowe i koszulkę z krótkim rękawem. Na szyję założyłem chustę, tą przefajną z pakietu startowego. Zawsze biegam z taką chustą-kominem. Można ją mieć na szyi, można założyć na głowę, a można też jak opaskę na rękę. Szybciutko się rozciągnąłem i pożarłem jeden żel energetyczny, taki przed startem, co to daje „kopa’. Resztę „gratów’ dałem Magdzie. Półmaraton to pięć pętli po około 5 km z groszem, więc tak co około pół godziny będę przebiegał obok niej podczas rundki na stadionie. Jeśli czegoś będę potrzebował to wystarczy poprosić. Magda zrobiła mi zdjęcie (kto wie, może ostatnie w życiu) i truchcikiem udałem się na linię startu, … a raczej na koniec tłumu przed linią startu.
Przed startem
Nawet nie wiem kiedy się rozpoczęło, po prostu zobaczyłem, że tłum ruszył. Szybko włączyłem start w telefonie i na zegarku, założyłem słuchawki na uszy i ruszyłem. Okrążenie na stadionie oraz pierwszy kilometr biegliśmy w dużym ścisku. Na kolejnych kilometrach zrobiło się luźniej i mogłem ustalić swój własny rytm. Drugi kilometr przebiegłem za szybko, bo w tempie 5:30 min/km, więc stopniowo zwalniałem. Zaczęli mnie wyprzedzać zawodnicy, których ja wcześniej wyprzedzałem. Było to strasznie wkurzające, ale wiedziałem, że nie mogę przyśpieszyć, bo nie dobiegłbym do mety takim tempem. Na trzecim kilometrze miałem już 6:00 min/km. Biegło mi się bardzo dobrze, nawet na podbiegach. Utrzymywałem tempo 6:00 – 6:20 min/km w zależności od tego czy było bardziej pod górkę, czy bardziej z górki. Odkryłem, że Koszalin jest strasznie górzasty, z samochodu tego nie widać. Po każdym okrążeniu, na stadionie wolontariusze częstowali wodą, izotonikiem, herbatą, bananami, ciasteczkami i cukrem. Za każdym razem brałem izotonik i pół banana. Zaraz po pierwszym okrążeniu wysiadła mi muzyka, chyba pot dostał się w gniazdo słuchawek, bo na następny dzień wszystko dobrze działało. Oddałem odtwarzacz Magdzie i dalej biegłem bez muzyki. Było to trochę dziwne, bo zawsze biegam ze słuchawkami, ale okazało się, że to nawet fajnie tak wsłuchiwać się we własne kroki. Od tego czasu już tylko sporadycznie biorę odtwarzacz na trening.
W trakcie biegu.
Na około 8 – 9 kilometrze zostałem wyprzedzony przez liderów wyścigu. Biegli jak szaleni! Mijali nas jak tyczki na slalomie. Szok. Niesamowite tempo. Po drugim okrążeniu, czyli około 10 km czułem się tak dobrze jakbym dopiero zaczął biec, ale i tak wziąłem od dziewczyn żel energetyczny. Nie dlatego, że potrzebowałem, ale dlatego, że taki był plan i aby się nie okazało w połowie okrążenia, że właśnie siadają baterie i trzeba zwolnić. Żel zjadłem po drugim oraz po trzecim kółku. Tak profilaktycznie. Nie wiem jak było by bez tego, ale wolałem dmuchać na zimne. W czasie gdy ja dawałem do pieca na trasie, Magda i Majka robiły furorę jako kibicki. Do teraz wszyscy wspominają „te dwie dziewczyny z czerwoną wuwuzelą’! Słychać je było na przeciwległym końcu pętli. Dopingowały każdego, a jak ja przebiegałem, to robiły taki zamęt, że słyszałem wśród biegaczy jak się pytają „Który to ten Łukasz?’. Było mi bardzo miło i dziękuję im, że tak pięknie kibicowały, bez niech nie dałbym rady! W międzyczasie dołączył do nich kumpel Paweł. Zaczynając ostatnie okrążenie przyśpieszyłem trochę, tak aby przebiec drugą część dystansu szybciej niż pierwszą. Utrzymywałem tempo około 6,0 min/km co było dla mnie dużym zaskoczeniem. Mijając 17 km poczułem się niepewnie, bo przecież jeszcze nigdy w życiu nie przebiegłem więcej, ale okazało się, że nie dość, że trzymam się dobrze, to na dodatek mogę jeszcze przyspieszyć. Przebiegając w połowie ostatniego okrążenia w pobliżu stadionu, mając jakieś 2 km do mety Paweł krzyknął do mnie „Teraz! Teraz przyśpiesz!’. No to 20 kilometr zaliczyłem w tempie 5:48 min/km, a ostatni już 4:20! Wbiegając na stadion leciałem jak strzała, Magda z Majką nie mogły mnie dogonić. Finisz miałem sprinterski, godny zwycięzcy! Czas ostateczny 2h: 8m: 11s. Uwzględniając „ściemę’ to wyszła 1h: 8m: 11s! Lepiej niż zakładałem!
Na mecie!
Byłem bardzo szczęśliwy. Na mecie zostałem okryty złotą folią, później zjadłem pyszną pomidorówkę, przebrałem się w suche ciuchy i poszedłem kibicować. Chciałem jechać do domu zdrzemnąć się trochę, ale bałem się, że jak zasnę to na pewno nie wstanę na 7:30 na dekorację i losowanie nagród. Nie spodziewałem się podium, ale miałem nadzieję na szczęście przy losowaniu. Zdecydowałem nie kłaść się spać w ogóle i tym sposobem do samego rana okrzykiwałem ostatnich maratończyków na trasie. Dziewczyny pojechały już do domu ale zostawiły mi wuwuzelę, którą chętnie używałem pobudzając do biegu co bardziej niemrawych. Jeden chłopak przebiegając krzyknął „Ooo, trąbka wróciła, tylko obsługa zbrzydła!’ Myślę, że to ważne aby kibicować zawodnikom, nawet tym ostatnim. Razem ze mną stał jeszcze Krzysiek, świeżo poznany kolega. Razem dawaliśmy czadu do wczesnych godzin porannych. Po zakończeniu biegu poszedłem do hali sportowej, gdzie miała odbyć się dekoracja. Na wszystkich największe wrażenie zrobił niewidomy, który z przewodnikiem przebiegł pómaraton. Dostał niesamowite owacje, aż łza się zakręciła ze wzruszenia. Jeśli chodzi zaś o losowanie, to oczywiście nie udało się, takie moje szczęście. Do domu dotarłem około 9:30. Tak oto wyglądał mój pierwszy w życiu półmaraton.
Ten na prawo to ja.
Plany na przyszłość? Oczywiście! W przyszłym roku chciałbym wystartować w dwóch, może trzech triathlonach na dystansie ¼ Ironmana, a jeśli będę dawał radę i czas i budżet pozwoli to może spróbuję nawet raz ½ Ironmana. Na zakończenie oczywiście „Nocna Ściema’ ale tym razem pełen dystans – 42,195 km.
Dziękuję za uwagę 🙂
Dyplom
Witam,cześć Kuba 🙂 Musimy się kiedyś zgadać nie tylko na polu zawodowym, ale i sportowym 🙂 Pozdrawiam i gratuluję wyniku na 'Ściemie’.
O zauważyłem kolegę z branży na blogu. Jako mieszkaniec Koszalina potwierdzam, że połówka nocą smakuje przednio :-). U mnie magia tłumu również zadziałała, wynikiem czego zejście poniżej 1h:40min. Pewnie oprócz Starostwa spotkamy się gdzieś na trasie w przyszłym roku. Polecam nową imprezę triathlonową pod koniec sezonu w niedalekim Przechlewie (debiutowałem tam w tym roku razem z organizatorami).
Gratulacje ! Fajny pomysl !W przyszlym roku bedzie ponizej godziny. 🙂 Nie ma nic zlego w bieganiu na treadmill . Od jesieni do wczesnej wiosny z wyjatkiem niedzielnych wybiegan(20-22km), wszystkie moje treningi biegowe realizuje na biezni , nawet latem raz w tygodniu biegam na biezni . Zanim kupilem wlasna , robilem to na silowni. Zaoszczedza mi to bardzo duzo czasu i nie jestem zaleznny od pogody. Jestem wielkim zwolennikiem biezni , wspanialego narzedzia do precyzyjnego wykonania interwalow a juz szczegolnie biegow z narastajaca predkoscia. Moj tegoroczny czas maratonu: 3:40 (trzeci w grupie 50-54) w IM Mont Tremblant dowodzi ze bieganie na treadmill to nie jest zly pomysl KIlka lat temu przygotowujac sie do bardzo popularnego tutaj w Ameryce biegu na 30 km’Around the Bay’, ktory jest cztery lata starszy od Bostonu i jest najstarszym biegiem ulicznym po tej stronie oceanu(118 edycja w tym roku), 100% swojego treningu zrobilem wlasnie na treadmill. Czas 2:11 na 30 km w wieku 47 lat . Mysle…jest OK. Nie bojmy sie treadmilli ! Pozdrawiam !
trombalski, chodzi mi tylko o to, że nie do końca zrealizowałem swoje plany. Przebiegłem w trakcie jednego treningu 17 km i chciałem jeszcze raz zwiększyć dystans do 19 km w kolejnym tygodniu ale po prostu zabrakło mi tego tygodnia. Na dodatek czas 2h na 17 km to mizernie, a przynajmniej duuużo poniżej moich planów. Dlatego byłem załamany, sądziłem że jestem za słabo przygotowany i 'pęknę’ na zawodach. Jak się okazało nie było tak źle 🙂 Jeśli zaś chodzi o bieżnię mechaniczną, to wówczas nie miałem wyboru. Na codzień biegam na zewnątrz, cały czas 🙂
No ładnie, gratki. Tylko weź mi wyjaśnij o co chodzi: 'Do dnia zawodów nie udało mi się przebiec dłuższego dystansu niż 17 km, a i to zrobiłem na bieżni w siłowni w czasie 2 godzin. Byłem załamany!’. Czyżby trening miał być biciem rekordu, dawaniem na maxa? Próbując się obczytać zawsze znajduję tę przestrogę, żeby ćwicząc nie ścigać się z samym sobą. Nie wspominając, że siłownia to słabe miejsce do takich prób.
Gratuluję! Po tak krótkim czasie biegania wynik na połówce 1:08 ;))) nono. Ech te dobroci – zguba chyba większości.
Pomysł na 'Ściemę’ naprawdę fajny, to była trzecia edycja, co roku jest więcej uczestników, teraz startowało coś około 600 osób! Zapraszam w 2014 🙂 Gwarantowana życiówka 😉
Szacunek:)
Fajny pomysł z tą ,,Ściemą’ 🙂 A z drugiej strony organizm musi być trochę zdziwiony, że nagle w środku nocy musi wejść na takie obroty… 🙂 Sam fakt ukończenia półmaratonu po tak krótkim okresie przygotowań budzi szacunek! Gratuluje! A co do ,,czekoladowych rączek’ i takich tam …. to widzę, że mamy te same słabości… 🙂
Tak właśnie działa magia tłumu :-). Tego biegnącego jak i kibicującego :-). Jestem ciekaw co Sąsiad na widelcu by powiedział o tym wyciągającym czekoladowe rączki naleśniku… Przepyszny opis. Aż zgłodniałem. Ale najlepsze było: „Ooo, trąbka wróciła, tylko obsługa zbrzydła!’ :-). Gratulacje za ukończenie półmaratonu zgodnie z planem, a 4 ’20’/km na finiszu pokazuje, że masz potencjał 🙂