IRONMAN – 3,8 km pływania, 180 km jazdy na rowerze, 42,195 km biegu – brzmi dumnie i chwalebnie. Droga do ukończenia to ból, zwątpienie, ale również pragnienie przekroczenia mety i „dźwigania ciężaru’ medalu. Jak to wszystko wyglądało, przeczytajcie sami.
Niedziela 3:50 rano – pobudka, szybka toaleta i śniadanie o 4:00, minimum 3 godziny przed startem. Zabieram spakowany dzień wcześniej sprzęt, odżywki i 5:00 wyjeżdżam do strefy zmian T1 w Borównie. Jestem jednym z pierwszych zawodników, ale to na krótko gdyż po paru minutach przyjeżdżają dwa autokary, z których wysiadają przyszli ludzie z żelaza. Organizator zapewnił transport dla zawodników stacjonujących w Bydgoszczy. Panuje ogólnie cisza, chyba jeszcze jesteśmy trochę senni, w końcu jest 5:25. Całą grupą udajemy się do strefy zmian na przegląd rowerów i ostatnie przygotowania sprzętu. Rowery zostały wprowadzone do boksu w sobotę, podobnie jak i sprzęt do biegania do strefy T2 w Bydgoszczy. Maszyna w porządku, odżywki i napoje zapakowane, czas na zaplanowaną na 6:00 rozgrzewkę. 6:30 ubieram piankę i wraz z innymi zawodnikami udaję się nad jezioro na rozpływanie. I tu miła niespodzianka, woda ciepła, słońce wychyla się spod chmur, istne lato, chce się starować. Humor dopisuje. Kibice dopingują.
Dochodzi 7:00, prowadzący przemawia przez mikrofon, w tle gra muzyka, zawodnicy uśmiechnięci, słońce dodaje energii, rozpoczyna się wspólne odliczanie 10,9,…….3,2,1 start. Uruchamiamy pulsometry i ruszamy do wody. Rozpoczyna się wyścig, młyn, obrywam w głowę, ale już jestem do tego przyzwyczajony. Płynę dalej. Zawodnik przede mną ma pecha, chyba spadają mu okulary bo zatrzymuje się i próbuje poprawiać. W ferworze walki o pozycję torpedowany jest przez innych zawodników, chyba zapamięta ten moment do końca życia. Pierwsze metry płynę otwartym kraulem, szukam dogodnego miejsca, jest. Teraz mogę uspokoić rytm i napierać do przodu. Dwa pierwsze okrążenia upłynęły mi szybko, biorąc pod uwagę czas jako pojęcie względne. Rozczarowanie przeżyłem po spojrzeniu na pulsometr i tykający timing. Trzecie okrążenie to już nuda, nie wiem jak to możliwe, ale zaczynam cytować „Inwokację’, przypominają mi się różne cytaty z epoki renesansu, a jak powszechnie wiadomo literatem nie jestem. Później słyszę słowa „I am Ironman’ w rytm muzyki zespołu Ironman, i w finale „Mazurek Dąbrowskiego’. Lepiej byłoby słyszeć go na podium. Mózg człowieka to złożony organ, dziwne rzeczy potrafi płatać. Czwarte okrążenie to totalna nuda stwierdzam, że może zamknę oczy i się zdrzemnę, w końcu trzeba mieć siły na rower. No ale przecież nie można spać podczas pływania. Nie ma jak i z kim pogadać, kiedy koniec ? Czwarta bojka wydaje się teraz być dalej niż poprzednio. Później okazało się, że sukcesywnie oddalała się od swego pierwotnego położenia wydłużając stopniowo dystans pływacki. Kto wie ile kilometrów tak naprawdę przepłynąłem ? Na pewno było to więcej niż 3,8 km.
Wreszcie upragniony brzeg, wychodzę, oddech w normie, biegnę do strefy po rower, dopadam worek z zapakowanym sprzętem do jazdy, słyszę w tle głos żony (z powodu kontuzji po triathlonie w Poznaniu nie mogła wystartować w Borównie) „jest dobrze, dawaj do przodu’. Wymieniam kilka słów z innymi zawodnikami i przebrany biegnę po rower. Wybiegam ze strefy a tu nie widzę belki startowej, pewnie jest dalej. Przed startem sprawdzałem i też nie widziałem, myśląc wtedy, że podczas pływania dorysują. Okazało się, że nie. Na szczęście są wierni i pomocni kibicie, którzy chyba już po doświadczeniach innych zawodników krzyczeli: „wsiadaj na rower’. Nabieram rozpędu, pierwsze kilometry to uzupełnianie węglowodanów i nawadnianie, zgodnie z planem żywieniowym. Po 50 kilometrach trzeba przejść do ofensywy i nadrobić utraconą prędkość. No ale ten wiatr, ciągle wieje: z przodu, z prawej strony, z lewej, nawet z góry. To nic, mam dużo siły. Odżywiony, nawodniony, atakuję. 90-ty kilometr, nie mogę nadrobić straty, wiatr dalej wieje, wszędzie tylko nie w plecy. Teraz to mam wrażenie, że nawet spod roweru. To nic, jest zjazd, nadrobię. Nabieram prędkości a tu takie dziury, że żołądek przemieszcza mi się do gardła. O ile nie miałem problemów trawiennych tak poczułem smak odżywek i ostatnią miętową, akurat była najgorsza i teraz mi się zwraca. Zabrałem różne smaki. No to ładnie, ciągle ten wiatr i jeszcze te dziury, tracę motywację. To chyba nie mój dystans, chyba muszę odpuścić, przede mną jeszcze drugie 90 km i maraton. No dobra, jadę dalej, trochę w beznadziei, ale jadę. Kilometr 160, do końca tylko 20 km, jeszcze nic straconego. Odradzam się jak feniks z popiołów. Czuję, że jest siła. Zaczynam wyprzedzać zawodników z ½ Ironman. Jest dobrze, zaczynam wyprzedzać zawodników z pełnego Ironman, jednego nawet pytam gdzie jest zjazd na finisz bo po trzech okrążeniach nie dopatrzyłem się wskazówek. „Szukaj napisu Finish’ – powiedział. Jest dobrze, teraz to nawet wiem gdzie zjechać. No to do przodu Ironmanie. Wjeżdżam do strefy T2, zsiadam z roweru i nagle czuję jak czyjś but uderza w moją dłoń trzymaną na kierownicy roweru. Jak to możliwie ? Okazało się, że zawodnik, który zsiadałem przede mną z roweru zrobił to z w stylu baletowym, piękny zamach i obrywam butem w rękę. Adrenalina sprawia, że nie czuję bólu, ranę odkrywam dopiero podczas biegu, kiedy coś zaczyna kapać mi po ręce, wtedy to nie był problem ponieważ pojawiły się inne przeszkody, ale o tym za chwilę. Miłą niespodzianką był odbiór roweru przez wolontariusza i możliwość swobodnego biegu po worek z butami na bieganie.
Wkładam buty, czapkę, przekręcam numer do przodu i wybiegam z T2. Wolontariusz wskazuje drogę, ale tak trochę bez życia no w końcu to już któryś zawodnik z kolei, ile razy można robić to samo, nie ma co się dziwić, nuda. Przed sobą widzę zawodników biegnących w dwie strony, wybieram skręt w prawo. „Nie w tą stronę’ – słyszę głosy. Nawrót i jazda na maraton, już w dobrym kierunku. Czytałem wielokrotnie o doświadczeniach innych zawodników jak to trzeba biec a nogi chcą dalej pedałować. Mam trochę inaczej. Po zejściu z roweru muszę sobie powtarzać „hamuj kolego, przed tobą jeszcze 42 km’. I rzeczywiście wyhamowałem, trochę chyba za bardzo bo później nie mogłem przyspieszyć. Pierwsze okrążenie to klasyczny ból stopy jaki dopada mnie zawsze po zejściu z roweru. Temat do analizy. Po 5 km jak to zawsze bywa, ustaje. Mogę biec dalej, ale czuję, że nie mogę realizować planu żywieniowego. Jeszcze jeden żel i chyba zwymiotuję. W tle dobiega głos żony „myśl, musisz jeść, to jest maraton, tu się biegnie głową’. No nie ma wyjścia, żona każe to trzeba, muszę wchłaniać banany i wodę bo zacznę walić w słynną ścianę. Na drugim okrążeniu dołącza do mnie i jak się później okazało, mój imiennik i ten sam rocznik. Razem raźniej, biegniemy i cały czas rozmawiamy. Czas (pojęcie względne) upływa szybko. Oddech stabilny, ale nogi coś szwankują. Piąte okrążenie to pierwsze bóle kolan, ale to nic, meta tuż, tuż. Szóste okrążenie, jest dobrze, nóg już wprawdzie nie mam, ale dobiegnę. Na ostatnim odcinku 500 m przyspieszam i jeszcze przyspieszam, wyprzedzam jednego zawodnika, później drugiego. Wbiegam na stadion „Zawiszy’. Jest meta, przekraczam. Wolontariuszka wręcza mi wodę i kubek termiczny, który nie wiem jak odebrać bo wydaje mi się, że mam za mało rąk, a de facto druga była wolna. Dostaję medal, prowadząca nie może odczytać mojego nazwiska. Jestem przyzwyczajony bo nikt nie może. Szczęśliwy, cel osiągnięty. Jestem człowiekiem z żelaza.
Piotr Wanielista
Marku ale z Ciebie Mc Garver albo raczej pomysłowy Dobromir! :-))) Muszę to przetestować…. Pozdrawiam
@Artur – ja też nie toleruję żadnych żeli, w dużej mierze dzięki nim mój I Susz trwał 6;20 – natomiast metodą eksperymentów doszedłem do rozwiązania, które jak się wydaje, ma bardzo mało wad – 'licencję’ udostępniłem koledze kajakarzowi długodystansowego i jest zachwycony, jako 'entuzjasta zrównoważonego’ dzielę się przepisem tutaj: 1. Sok pomarańczowy (lub inna płynna baza, którą się akceptuję bez rewelacji żołądkowych) 2. Glukoza 3. Kleik ryżowy 5. Opakowania do żeli (u mnie to jest po musie jabłkowym Kubusia) 6. Szpryca cukiernicza 7. Sól Odpowiednią objętościowo ilość bazy dodajemy glukozę ok 60-80 g na 300 ml (jest to poziom kiedy słodkość jest wyczuwalna ale dużo mniejsza niż w np coca-coli Dodajemy soli do wartości wyższej ok 1,2 w stosunku do izotonika (gdzieś mam rozpiskę ale nie chce mi się szukać – od czego google. Rozprowadzamy kleik do uzyskania konsystencji budyniu (robić to stopniowo i przed dodaniem kolejnej porcji odczekać 1 – 2 mi – bo ma to tendencję do silnego gęstnienia. Potem zostaje napełnić szprycą opakowania i obkleić rower. Ja osobiście na 120 km potrzebuję 3 takich żeli + 1,5 l izostaru Nic nie mdli nic nie się nie odbija- koszty uwłaczające przemysłowej produkcji co ważne w przypadku treningu – koszty żeli to praktycznie nowy komputer triathlonowy w ciągu roku
Piotrze jaki czas miałeś na rowerze?
Pocieszyłeś mnie, że to nie tylko ja mam problemy z 'ciągłym’ ładowaniem żeli i izo 😉
:))) Zapomnialem dodac, ze w Zurichu tez omijalem na biegu stanowiska z zelami, izotonikiem i Red Bullem szerokim lukiem! Inaczej skonczylbym …w krzakach:) A z opisow zawodow widze, ze powaznym problemem byla mala liczba i brak zaangazowania wolontariuszy. A tego nie da rady wytlumaczyc brakiem pieniedzy… Startowael w Suszu i tam od ochotnikow az sie roiło i byli ogromnie zaangazowani! Ale satysfakcji z ukonczenia pelnego dystansu nikt nie odbierze!:) Czlowiek z zelaza… Jeszcze raz gratuluje Piotrze:))
@ Zipped79 – dzięki za fajny komentarz. Miejsce w open 68, czas 12:45:43 @ Artur – miałem ten sam problem, na myśl o żelu i izo robiło mi się niedobrze. Jechałem do końca na wodzie i bananach. W każdym punkcie banan i woda. Dzięki za wpis. @ Michał – dzięki, czas: 12:45:43. Gratulacje dodają sił. @ Artur Pupka – dzięki, takie wpisy motywują.
Gratulacje:)
Piotrze gratulacje!!!!! Jakie czasy ????
Piotrek, i to już tak do końca bieg na bananie oraz wodzie? Parę razy miałem problemy z żołądkiem – nie było szans przełknąć żelka, wiesz szukam rozwiązań alternatywnych. PS Gratulacje
Gratulacje!!! Piękna sprawa. Piękny wyczyn. Fajnie zrelacjonowane. A jaki wynik….:)?
Gratulacje!!! Piękna sprawa. Piękny wyczyn. Fajnie zrelacjonowane. A jaki wynik….:)?