Alpe d’Huez
Myślę, że dla większości z Was zapalonych sportowców miejscowość ta kojarzy się albo z ośrodkiem sportów zimowych, gdzie w wysokich Alpach panują doskonałe warunki do uprawiania narciarstwa lub z kolarstwem, a ściślej z etapami słynnego Tour de France, gdzie co 2-3 lata kolarze pokonują ten mityczny podjazd z 21 zakrętami.
Pasja
Dla mnie osobiście do niedawna Alpe d’Huez kojarzyło się z jednym i drugim. Miałem okazję śmigać tam na nartach, a podczas TdF już od najmłodszych lat śledziłem relacje TV z zaciśniętymi kciukami, podziwiając pojedynki ówczesnego mojego idola Lance Armstrong z Janem Ullrichem, Marko Pantanim, czy Richardem Virenq. Lance to teraz antybohater odżegnany od czci i chwały, ale to samo na sumieniu mają lub mieli Marco Pantani, Ullrich, Vinokurov, Virenque i dziesiątki innych, którzy byli obiektami moich młodzieńczych kolarskich fascynacji.
Inspiracja
Czytając książkę „Bez ograniczeń ”Chrissie Wellington dowiedziałem się, że ta niesamowita dziewczyna na początku swojej wspaniałej kariery startowała z powodzeniem w bardzo wymagającej i swojsko brzmiącej dla mnie imprezie EDF Tritahlon Alpe’dHuez. Od razu pomyślałem, że to coś dla mnie i może to być spełnienie moich młodzieńczych marzeń, przeżycia kolarskiej wspinaczki podczas oficjalnych zawodów, a co najważniejsze ukończenia najtrudniejszego triathlonu w mojej krótkiej 3-letniej karierze. Jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Odstawiłem „Chrissie” na bok i zarejestrowałem od razu swoje zgłoszenie na stronie organizatora. Start 31 lipca 2014 r. Słowo się rzekło ! Jeszcze tylko poinformowanie mojej „Drugiej Połowy ”, że co prawda ferie zimowe jeszcze nie zaplanowane, ale urlop letni już tak i chcąc nie chcąc naszą destynacją będzie w tym roku Francja. Przed tym głównym startem zaplanowałem w swoim kalendarzu imprezy, które miały mnie do niego odpowiednio przygotować: Triathlon Mietków ¼ IM, Enea Triathlon Sieraków ½ IM, KARKONOSZMAN ½ IM oraz kilka mniejszych sprawdzianów. Co najwżniejsze wszystkie starty przebiegły bez kontuzji i z niezłymi jak na pierwszy tak ciężki sezon wynikami.
Podróż
Wyjazd we Francuskie Alpy zaplanowałem z noclegiem w Alzacji, a dokładnie w Moulhous. W okolicach Grenoble pogoda sprawiła nam istny Armagedon. Deszcz, a raczej oberwanie chmury ograniczał widoczność na autostradzie do 30m, a temperatura raptownie spadła do 10st.C i tak przez całą drogę, aż na sam szczyt Alpe d’Huez, gdzie przywitała nas jeszcze gęsta mgła. Zaraz po dotarciu do hotelu zabraliśmy się do wypakowywania w strugach deszczu całego naszego ( mojego ) ekwipunku: 2 komplety kół, rower, pianka i cały ten triathlonowy staff. Sami wiecie, ile tego wszystkiego jest?! W hotelowej recepcji zapytałem, jak prognoza na najbliższe 3 dni. Neige! Usłyszałem. Co? Śnieg! Krzyknąłem. Oui Monsieur c’est vrai! Wszystko rozumiem, ale to przełom lipca-sierpnia i przyjechałem wystartować w triathlonie, a nie wycinać na deskach. Po chwili Sylwia trafnie stwierdza, że start mam w środę, a pogoda do tego czasu może się jeszcze zmienić. Wtorek rano bez zmian, deszcz lał nieustannie, a z okna nie było widać najbliższych szczytów, które zasłaniała gęsta mgła. Po śniadaniu niechętnie, z powodu panującej aury, udaliśmy się po odbiór mojego pakietu. Ubrani w peleryny przeciwdeszczowe przemierzaliśmy do Palais de Sport, gdzie znajdowało się biuro zawodów. Okazało się po chwili, że rano śnieg faktycznie nie ominął naszej miejscowości, a jego pozostałości można było dostrzec na dachach i szybach aut zaparkowanych pod chmurką. Pakiet startowy nie odbiegał standardem o innych: plecak, okazjonalny worek, bluza z kapturem (sympatyczny wyjątek odbiegający od reguły), itp. Zapytałem o T-Shirt. Ahhh! T-Shirt est seulment pour les finishers. Ca va ? Usłyszałem. O.K. Racja trzeba na niego zasłużyć. Po załatwieniu formalności i przebiegnięciu przez expo, gdzie większość firm pozasłaniało swoje stoiska, chroniąc je przed deszczem i wiatrem, udaliśmy się na rekonesans trasy pływackiej i objazd samochodem 115 km trasy kolarskiej.
Start. Środa 31 lipca 2014. Godz. 9:30
Pobudka 6:00! Przynajmniej to nie środek nocy, jak to bywa na innych imprezach, gdzie start wyznaczony jest na wczesne godziny poranne. Jak na noc przed startem spałem o dziwo dobrze. Na dworze mgła i ciemne chmury, ale przynajmniej nie pada, no i śniegu ani centa. Ciepło jednak nie będzie, tym bardziej na kilkunastokilometrowych karkołomnych zjazdach. Dobrze, że wczoraj kupiłem ultra lekką rowerową kurtkę, za którą zapłaciłem jak za zboże 🙁 Swojej zapomniałem oczywiście zabrać. Podczas śniadania Sylwia przypomina mi o cytrynach do smarowania opon dla lepszej przyczepności podczas deszczowej aury. (Zbyszek G. – dzięki za ten patent!) Do startu i T1 mam około 30 km w tym jakiś 95 % to downhill. Decyduję się jednak na zjazd samochodem. Cieplej, bezpieczniej no i szybciej- tak przynajmniej mi się wydawało do momentu kiedy 3 km przed T1 utkwiłem w gigantycznym korku. Na stronach AT nie raz czytałem, żeby przewidzieć takie sytuacje, ale „Polak mądry po szkodzie”. Zaparkowałem ( porzuciłem ) gdzieś przy drodze samochód jak wielu takich przede mną i do startu zjechałem rowerem z pianką, workiem do T1 zapakowanym w plecak. Weryfikacja i wejście do T1, wspólna pomoc zawodników przy wbijaniu się w ciasne neopreny poszły sprawnie.
Strome zejściu do jeziora z krystalicznie czystą i MASAKRYCZNIE zimną górską wodą. Organizator informował, że woda o tej porze roku ma temp. max 16 st. C, ale jak się okazało dopiero po zawodach w dniu naszego startu jej temp. wyniosła raptem 14 st. C! Od razu po wejściu czułem, że coś jest nie tak i po kilkudziesięciu metrach dynamicznego rozpływania oraz małym siusiu w celu podgrzania temperatury ciała nadal czułem przeraźliwe zimno, a do startu jeszcze 5 min. Podpłynąłem do linii startu, a tu tylko garstka morsów, bo reszta zawodników, jak strudzone ptaki, zajęła pobliskie skały w oczekiwaniu na sygnał do startu. Znalazł się i dla mnie jakiś mały kamień, na który udało mi się wdrapać i przykucnąć. Sygnał do startu. Skaczę do wody ze swojego kamienia jak setki innych. Pierwsze 200-300m to jakaś masakra i nie chodzi tu o efekt pralki, ale nie mogę złapać oddechu, nie mówiąc już o odnalezieniu swojego rytmu na trzy. Próbuję na dwa, potem kraul zwiadowczy i myśl, że zaraz chyba podniosę rękę w celu przywołania pomocy, bo inaczej pójdę na dno. Spokojnie chłopie – myślę sobie, przecież ty jesteś dobrym pływakiem i we wszystkich imprezach krajowych wychodzisz z wody w pierwszej 20-tce. Dasz radę, opanuj emocje, znajdź rytm, najpierw na dwa, a jak się da, wróć do swojego na trzy. Tak robię, zapominam o zimnie, mocniej włączam do pracy nogi i skupiam się, aby jak najszybciej wyjść z tej cholernie zimnej wody. Koniec i 2200m za mną. Czas 00:34:05.45. Nie jest źle, jak na te warunki. A pływanie to miała być bułka z masłem.
W T1 spokojnie, bo postanowiłem założyć na rower nową kurtkę i fullsocks compress. Tym razem wybiegam jak kaczka w butach kolarskich na nogach. Zwykle mam je wpięte w pedały, ale cały ten triathlon jest niezwykły. 300m podjazdu i młynek, aby spokojnie wjechać na główną drogę, która przez pierwsze 30 km jest w miarę płaska. Cel to znaleźć rytm około 90 rpm, posilić się, napić przed pierwszym wyzwaniem, czyli Col d’Alpe du Grand Serre 1375 m 15,5 km podjazd ze śr. nach. 7,9 %. Idę jak burza, obawiam się nawet, że za szybko do pierwszego podjazdu tylko 5 km i nagle kapeć. Zjeżdżam na bok, klnąc pod nosem. Pierwsza guma od jakiegoś roku i to właśnie teraz. Przednie koło to wymiana idzie migiem. Dzięki panie Janku F. (tydzień przed startem pan Janek pokazał mi, jak szybko wymienia dętkę prawdziwy kolarz, a nie jakiś tam Kubuś czy zwykły jeździec). Wsiadam jadę i po 200m kolejny kapeć! Nie wierzę! Taki pech? Czy w gwiazdach jest zapisane, że tego triathlonu to ja nie ukończę? Okazało się, że to tylko moja głupota i zdradliwy pośpiech, bo w ferworze zapomniałem sprawdzić wnętrze opony, czy coś w niej nie utkwiło za pierwszym razem. Oczywiście był tam jakiś ułamany kolec od róży czy innego badziewia. Dobrze, że pod siodłem wożę 2 zapasy. W myślach drugie już podziękowania dla pana Janka F i w drogę. 3 szt. na zapas już nie mam, a kto z nas wozi 3 dętki? Pierwszy podjazd zgodnie z wcześniejszym planem to adaptacja, znalezienie rytmu, odpowiednie nawodnienie. Uff po długich 15 km pierwsza góra już za mną. Na strefie pobieram tylko wodę, resztę – czyli batony i żele mam swoje, już sprawdzone. Zjazd 20 km. Ubieram i zapinam szczelnie kurtkę, aby się nie wyziębić. Prędkość dochodzi do 78 km/h, a i tak cały czas ręce pracują na klamkach, hamując. Przyjechałem tu ukończyć imprezę życia, a nie wylądować w szpitalu. Jedz, jedz, pij, pij – powtarzam sobie, chociaż przy licznych zakrętach i takich prędkościach suplementacja to nie lada wyzwanie.
Drugi szczyt przede mną – Col d’ Ornon 1371m, 11,2 km, podjazd ze śr. nach 5,9 %. Dzień wcześniej z okna samochodu nie straszył swoją skalą trudności, jak na Alpy oczywiście, ale w samochodzie nie było czuć wiatru, który od 67 km w miejscowości Valbonnais do samego szczytu wiał prosto w twarz. Na dodatek w połowie podjazdu nad doliną zaświeciło piękne słońce, które w tym momencie w cale nie było lepsze od deszczu, gdyż na plecach miałem kurtkę, pod którą zaczynałem się lekko gotować. Od połowy podjazdu, czyli około 80 km, miałem pojechać mocniej. Zwinąłem więc kurtkę w garści i wsadziłem ją między plecy a trisuit. Zjadłem trzeciego batona i spróbowałem szarpnąć mocniej. Góra, która miała być najłatwiejsza okazała się do tej chwili największym wyzwaniem, a przede mną jeszcze na deser Alpe d’Huez i 13,5 km podjazdu ze śr.nach 8%. Ze szczytu wiodło 12 kilometrów bardzo niebezpiecznego, ale suchego już zjazdu. Kolejny baton, żel, bidon z wodą, który pobrałem ze strefy na szczycie. Mam jeszcze 2 żele i węgle w bidonie, które zostawiam na ostatni podjazd. Na biegu liczę na suplementację, którą zapewniał organizator. Jak się okazało zrobił to rewelacyjnie. Bourg d’Oisans – ostania miejscowość i 3 kilometry płaskiego przed mitycznym Alpe d’Huez. Wiem, że będę zaraz mijał sklep rowerowy, gdzie kupiłem swoją nieocenioną kurtkę, która teraz jest mi tylko balastem i na samym podjeździe, gdzie będę walczył o życie będzie niepotrzebnym dyskomfortem. Postanawiam się zatrzymać. Wbiegłem do sklepu ślizgając się na kafelkowej posadzce i krzycząc od wejścia do pani za ladą, że jestem Triathlonistą i chciałem, aby przechowała mi kurtkę, którą kupiłem u niej wczoraj. Pas de probleme Monsieur – słyszę. Zostawiam jacket i uciekam. Bonne chance et bonne courage! – słyszę jeszcze jej wołanie.
Teraz Alpe d’huez. Czekałem na tę górę. Mój znajomy-były świetny kolarz Heniu Ch. uprzedzał mnie przed startem kilkukrotnie, że pierwsze 2 kilometry to około 11% nachylenia i one są najtrudniejsze, dlatego trzeba je pojechać spokojnie, max w 4 zakresie, aby się nie „ugotować”, bo błąd tutaj może drogo kosztować, a na wysokości 1900m n.p.m czeka mnie jeszcze do przebycia 22 kilometry mojej „ulubionej” dyscypliny. Jak Heniu radził, tak też zrobiłem. Mój organizm przyswajał już tylko żel i wodę tym bardziej, że ostatnie 8 km pokonywałem w pełnym alpejskim słońcu. Góry są bardziej kapryśne od kobiet – jeszcze trzeźwo pomyślałem i wpadłem w Tritrans, z którego wyrwał mnie dopiero krzyk Sylwii. Misiek! Zrobiłeś to!!! Sylwia czekała na samym szczycie, a ja z uśmiechem od ucha do ucha minąłem ją zjeżdżając do T2, prosząc jeszcze o ładną fotkę. Teraz jeszcze tylko 3 x 7,3 km biegu na wysokości miedzy 1800 – 2000m n.p.m. Każdy kto podczas triathlonu spędził na rowerze ponad 5h wie, że myśl o przejściu do biegu, nawet na dystansie maratońskim, może być ulgą dla umysłu. Taktyka na ostatni etap moich zmagań to 1 pętlę pobiec na rozpoznanie, a później utrzymywać równe tempo i mimo licznych podbiegów starać się w ogóle nie przechodzić do marszu. Na każdej strefie łyk wody, a co druga iso lub cola. Kończąc 1 pętlę zjadłem pół banana, a przy końcu drugi kawałek pomarańczy. Sam bieg to już była walka z samym sobą oraz kłębiącymi się myślami i poczuciem, że to wszystko za chwilę stanie się realne. W momencie kryzysu przypomniałem sobie słowa Agnieszki – jednej z matek córeczki podopiecznej Fundacji Potrafię Pomóc – kiedyś podczas naszej prywatnej rozmowy trafnie stwierdziła, że rodzice wszystkich dzieci, które borykają się z niepełnosprawnością i wadami genetycznymi zmagają się z takim prywatnym, codziennym, życiowym TRIATHLONEM. Jeszcze na sam koniec, bo jakieś 5 km do mety, otrzymałem od sędziego żółtą kartkę za wyrzucenie kubeczka poza strefą zrzutu, ale było mi już wszystko jedno, mimo tego, że osobiście mam hopla na punkcie walki o czyste środowisko. Po moich przygodach na trasie kolarskiej ustaliłem sobie już w trakcie zawodów, że moim celem będzie złamanie 8 godz.
Finish
Dobiegając do mety spojrzałem kątem oka na zegarek i zweryfikowałem czas z zegarem ustawionym na linii mety. Jest o.k.! Jeszcze 100m, a ja mam dwie minuty zapasu. Przybijam więc piątki z kibicami, ze swoją Sylwią, spikerem zawodów, robię na mecie jak Chrissie W. przewrót Blazemana i wstając podnoszę ręce w geście triumfu. Jestem dumny, ale nie ronię łez, jak gość obok mnie. Dzieciaki i rodzice z FPP to również dla Was. Cel osiągnięty i entree skonsumowane. Teraz przede mną danie główne, czyli IRONMAN, ale to dopiero w 2015 r. Chyba mam nie po kolei w głowie bo już nie mogę się doczekać.
Wynik
Jacek Marciniak POL, Dystans 2,2km*115km*22km, czas 07:58:14 miejsce: 241, kat. M35:46 Dane z pulsometra : AHR 151, RPM 72, 8045 KCAL
Brawo! Gratuluję i dziękuję za świetną relację. Mam to na swojej liście startowej wraz z Embrunmanem, ale, najchętniej po skompletowaniu 'trójki’ xtri… Przy okazji: Też wiele zawdzięczam L.A. i nadal uważam, że 'dopy same nie jechały’…
Świetny występ i relacja, dzięki raz jeszcze!
Jak tylko pomyślę o przewyższeniach to mi słabo a Ty to zrobiłeś w tri. Gratulacje! No i ten francuski….zapachniało TdF:)
Także gratuluję, ja jak na razie odważyłem się zapisać na start w Tatrach i nie ukrywam, że pomimo dobrych startów na zwykłych połówkach, to tego występu strasznie się boję.
Wiec staram się jak najlepiej przygotować, czytam wszelkie relacje i boję się jeszcze bardziej… 🙂
Swietny tekst! Gratuluje udanego wystepu. Sam myslalem juz od jakiegos czasu o tym triatlonie, szczegolnie na fakt, iz rower jest moja najsilniejsza i ulubiona dyscyplina 🙂 Moze nie w przyszlym roku, ale w 2016 postaram sie wziac udzial i ukonczyc rownie ambitnie co Ty.
fajna relacja. gratulacje!
Dziekuję za relację i gratuluje.
Ponieważ kolarstwo górskie jest moją pasją śledziłem informacje o tym triathlonie od kiedy obejrzałem relacje tv bodajze na Eurosporcie i przyznam ze powoli stawał się on moją obsesją. Teraz, po przeczytaniu relacji, jestem jeszczej nakręcony na słynne 21 zakrętów. W przyszłym roku sie nie uda ale to moze byc moj glowny cel na rok 2016. Dla takiej wisenki warto bedzie trenowac.
A przy okazji widze ze odwiedzamy ten sam seriws rowerowy.
Pozdrawiam.
Szacun to mało 🙂 Chylę czoła i serdecznie gratuluję! :):)