Poważne podchodzenie do obowiązków to jeden z podstawowych kluczy do sukcesu. Trzeba wyzwolić w sobie nie tylko samodyscyplinę, ale również dobrze się zorganizować. O tak. Siła woli i organizacja. Bez tego ani rusz. Trening triathlonowy rządzi się specyficznymi regułami. W sumie trenujemy większość czasu sami, tylko część zajęć wykonujemy pod okiem trenera, nie jesteśmy uzależnieni od grupy, zasadniczo także i pogody. Musimy dostosować odpowiednią dietę, podporządkować trening rodzinie, pracy, ale przede wszystkim chcieć… i to bardzo. Umiejętność pogodzenia tych wszystkich elementów ma olbrzymie znaczenie. Życie codzienne domorosłego triathlonisty to ciąg wyrzeczeń, walki z samym sobą i materią niezależną. Kiedy po raz pierwszy przeczytałem jak wyglądały przygotowania do „HalfIronmana” jednego z naszych kolegów, złapałem się za głowę, ale ponieważ ambicja i wrodzona zazdrość nie pozwoliły mi być gorszym postanowiłem również trzymać się planu. Rzeczywistość jednak bywa brutalna, dlatego tym razem specjalnie dla Was wyrywam symboliczną kartkę z mojego dzienniczka i przedstawiam Wam:
JEDEN DZIEŃ Z ŻYCIA TRIATHLONISTY
……Od jutra się zmienię. Z takim nastawieniem idę spać. Kilka godzin później dzwoni budzik. Mój Boże. Szósta rano. Za oknami egipskie ciemności. Na termometrze okolice zera. Lekko pada. Na pewno jest ślisko. Poza tym wieje. Łatwo o kontuzję, a oprócz tego nie mam odpowiednich ciuchów na taką pogodę. Coś mnie zresztą lekko łupie w kolanie, a i plecy jakieś takie niewyraźne. No i jeszcze się zaziębię. Nie. Nie można ryzykować. Dziś odpuszczam bieganie. Jeszcze chwilę pośpię, pójdę do pracy, a w przerwie zrobię trening pływacki. Tak, to najlepsze rozwiązanie. Uspokojony tą myślą idę spać. Nawet nie zdaję sobie sprawy, jak kojąca jest ta perspektywa, bo śpię do 9tej. Wstaję w szoku, że tak późno. Szybko robię śniadanie. Dla córki to, co zwykle, dla mnie posiłek sportowców. Co tam mi dietetyczka zaleciła na dzisiaj? Chudy serek, pieczywo pełnoziarniste, ciemne, łosoś i chudy jogurt naturalny. Gdzie ja to wszystko znajdę? Nie ma czasu. Biorę to, co pod ręką. Wczorajsze ciasto z lodówki popijam litrem mleka. No tak mogę zacząć dzień. Żegnam rodzinę, lecę do samochodu. W mieście korki, na każde spotkanie wpadam lekko spóźniony. Byle tylko nie zapomnieć zaleceń dietetyczki. Co trzy godziny jeść i do tego nie za wielkie porcje. Spoglądam na zegarek. Kurcze, mija czwarta godzina od mojego śniadania w wersji light – tak na oko to ze 1800 kcal – a końca zdjęć nie widać. Nie ma opcji. Zjem trochę później. W końcu ostatnie ujęcie. Mogę lecieć. Plan prosty. Idę do knajpy coś wciągnąć, a potem chwila przerwy i do basenu. Szukam fajnej knajpki. O …jest. Ale miejsc parkingowych nie ma. W końcu przytulam się do jakiegoś murku, wysiadam drzwiami pasażera i w pośpiechu wbiegam do restauracji.
– Coś na szybko i lekkostrawne – rzucam w biegu do kelnerki.
– Lekkostrawne to sałatka – pada błyskawiczna odpowiedź. „Sałatka???” – myślę z obrzydzeniem. Od pięciu godzin niczego w ustach nie miałem, a mnie tu zieleniną zapchać chcą. Ja tu zaraz będę w basenie harował. Potrzebuję energii.
– A coś bardziej pożywnego? Byle szybko? – nie daję za wygraną.
– To pizza – kelnerka stara się jak może. Czas nie jest moim sprzymierzeńcem a pizza brzmi wyśmienicie, chociaż nie przypominam sobie, aby znajdowała się na liście zaleceń mojej dietetyczki. Właściwie to się znajduje, ale po tej stronie tabelki, gdzie jest wielki czerwony napis – TYCH POTRAW UNIKAĆ. Fakt. Nie jest to pełnoziarnisty makaron podany z oliwą i gotowaną piersią kurczaka, z liściem sałaty. Na szali są jednak czas, głód i zdrowie. Głód wspomagany przez czas, a właściwie jego brak, przeważa.
– Niech będzie pizza, cztery sery, z dodatkowym salami – zamawiam. W końcu i tak spalę. W basenie.
Pizza smakuje jak w małej knajpce w Rzymie. Popijam colą. A niech tam, i tak zgrzeszyłem. Wyskakuję z restauracji i już pędzę na trening. Dojeżdżam na basen. Zimno, mokro i znowu ciemno. No tak – listopad w Polsce. Nic, tylko się zdołować. W żołądku pizza dopchnięta colą spotkała poranne ciasto wspomagane mlekiem. To nieciekawe połączenie, ale w końcu plany są ambitne. Ćwiczyć trzeba.
Witam się z panią w recepcji. Idę do szatni. Ale zimno i nieprzyjemnie. Nakładam kąpielówki. Spoglądam w lustro. Ojej. Niedobrze. Strasznie mi brzuch wydęło. Po cholerę piłem tę colę. Zaczynam rozciąganie. W końcu dobra rozgrzewka to podstawa. Robię skłon… zły pomysł. Mam refluks. Jak nic mam refluks, a może to grypa żołądkowa. Nie, no skąd grypa, ale chyba nie powinienem dziś pływać. To stanowczo może się źle skończyć. A jeszcze jaki wstyd będzie. Trzeba się zawijać do domu. Już wiem. Jak córka pójdzie spać, zrobię trening biegowy. To nawet lepiej, bo przecież dziś miałem biegać. Więc wszystko zgodnie z planem. Przebiegnę swoje, a jak wiadomo bieganie wieczorem jest idealne. Od razu śpi się lepiej. Fantastyczny pomysł. Ubieram się z powrotem. Oddaję suchy ręcznik w recepcji. Trochę głupio, ale nie patrzę pani w oczy. W samochodzie odpalam ogrzewanie foteli. Och, jak miło, cieplutko. Wchodzę do domu, witam się z rodziną. Jak nic, czas na kolację. Wiadomo, stara zasada mówi: śniadanie zjedz sam, obiadem podziel się z przyjacielem, kolację oddaj wrogowi. Żadnego wroga w okolicy nie ma, ale jest pies, któremu wielkodusznie oddaję co bardziej kaloryczne fragmenty posiłku.
W końcu jestem zawodowcem, a do swoich obowiązków podchodzę profesjonalnie. A to główny klucz do sukcesu. I oczywiście siła woli oraz samodyscyplina. Niemal jak ekspert od wschodnich sztuk walki. Pełna kontrola nad własnym ciałem i umysłem. Czuję się jak Sylwester Stallone w Rocky’m, wbiegający na schody Capitolu. Niemal słyszę „Eye of the tiger” w tle. Zaraz córka pójdzie spać i będę mógł pobiegać. Tylko spojrzę co w TV. Aśka uśpiła małą, a ja gapię się w kanał biznesowy. Złe wiadomości. Frank znów podrożał. Siedzimy na kanapie. Przerzucamy kanały. Fajny film. Chyba warto go obejrzeć. Kto wie, kiedy znów go puszczą, a to w końcu klasyka. Po godzinie przed ekranem daje o sobie znać żołądek. W końcu ile można wytrzymać na sałatce z kiełków. Nie to co ten kundel, leżący pod ścianą. Jego błogi wyraz pyska świadczy o słodkim śnie, którego głównym wątkiem jest kanapka z szynką i serem. Ta sama, którą oddałem mu godzinę wcześniej. Do końca filmu jeszcze mnóstwo czasu. Ślinka mi cieknie nawet na widok zadowolonego psa. Na zegarze 23:30. Termometr wskazuje 2 stopnie poniżej zera. A w domu tak ciepło. Że ja zupełnie zapomniałem o moim porannym bólu pleców. To kolano też coś tak dziwnie chodzi. Zupełnie jakby nieco spuchło. Mróz to wiadomo… i ślisko, można się wywrócić… i zimno, a jak coś zerwę. Nie warto ryzykować. W końcu do startu zostało jeszcze wiele miesięcy, a ja nie mogę sobie pozwolić na taką nieodpowiedzialność. W ramach treningu idę do piekarnika. Robię sobie dwie wielkie zapiekanki z kupą szynki i sera. Wyciągam nogi na kanapie. Jem kanapki, popijam zimnym browarem. Ale jutro choćby nie wiem co. Wstaję o szóstej i biegam. Przecież poważne podchodzenie do obowiązków to jeden z podstawowych kluczy do sukcesu…
Od dzisiaj jest Pan dla mnie najbardziej ludzkim telewizykiem w Polsce. Kurcze a ja myslałem że to tylko ja tak mam … z pozdrowieniami Bart
Proponuję rozsmakować się w pizzy z kiełkami.
Z triatlonem mam wspólne tylko bieganie, ale tekst mnie bardzo rozbawił – wszyscy mamy takie same problemy 😀
Nawet pizza taka sama jak moja 😉
Panie Dowbor!
Pan żeś Gwiazdą!
Uwielbiam!
Uwielbiam!
Szacun.
Codziennie 8 rano u mnie bbieżnia w tempie na 40minut i 20 stepper…niech się dzieje nawet na drugim końcu warszawy,ale na łyżwach w zimę dojadę!
Ścisk
Mam wrażenie, że to o mnie… Ale jednak nie – ja nie mam psa 😉
Dzień jak codzień 😉
i te poranki…w półśnie mocniej naciągasz kołdrę, ale wystawiasz jedną nogę…i przez najbliższe 10 minut szukasz jakiejś wiarygodnej wymówki, żeby nie wystawić drugiej.
😀
Skąd ja to znam?
No może w moim przypadku, bez tej „zdrowej” diety 🙂
Najważniejsze to się przełamać pierwszy raz, później już łatwiej.