Ostatni punkt sezonu triathlonowego. Organizowany w naprędce wypad na olimpijkę w Barcelonie. Generalnie tego typu przygody są tyle fascynujące i emocjonujące co potwornie drogie, bo nikomu nie muszę tłumaczyć, że bukowane w ostatniej chwili bilety na samolot, a także miejsca w hotelach jeśli chodzi o cenę, wyraźnie odbiegały od oferty first minute. Ale czego człowiek nie robi dla pasji!
Piątek, 5 października – dwa dni przed zawodami
Dostaję zbawiennego sms-a z Barcelony. Moi triathlonowi przyjaciele z Trójmiasta Aga i Kuba są już na miejscu. Jest pięknie, ciepło, a co najważniejsze…rowery dotarły w całości. Więc mogę lecieć. Zupełnie bez stresu kładę się spać. Przecież jestem już doświadczonym zawodnikiem. Zaliczyłem aż …trzy starty. Można by rzec – dinozaur polskiego triathlonu. Nie to co jeszcze dwa miesiące temu, kiedy to przed Suszem jeden pokój przerobiłem na garaż bojowników Hamasu, którzy przed kolejnym atakiem rozkładają na czynniki pierwsze cały swój arsenał. Teraz spokój. Kompletny. Najważniejszy sprzęt jest już w Barcelonie, a mi pozostało zapakować jakieś drobne rzeczy do bagażu podręcznego. E tam. Zrobię to rano.
Sobota, 6 października – Dzień przed zawodami
Plan dnia jest prosty. Pakuję cywilne ciuchy do torby, jadę taxi do Mariotta. Robię swoje i…. Barcelono, nadchodzę!!!! Już siedzę w samochodzie, kiedy nagle przez głowę przelatuje mi miliard myśli…. Jasna cholera. Bidony. Wyskakuje z wozu, wskakuję do domu, chwytam bidony, pakuje do torby. No dobra. Teraz już naprawdę wszystko. Jedziemy. Dopiero po kilku minutach uświadamiam sobie, że taksówkarz dziwnie się na mnie patrzy. Bo i widok osobliwy. Ja w czarnym, wieczorowym gajerze, pod krawatem, lakierki świecą pełnym blaskiem, a z drugiej strony plecak, do którego przypięty jest kask i bidony wciśnięte w boczne kieszenie. Po chwili facet przełamuje pierwsze lody i zadaje pytanie. Cóż za miłe zaskoczenie. Nie pyta mnie o telewizję, nie interesują go ploteczki ze świata showbiznesu. Chce wiedzieć jak się zabrać za triathlon? No proszę! „Choroba” się rozprzestrzenia. Dojeżdżamy do hotelu. Znów zostaję zmierzony podejrzanym wzrokiem , tym razem pań z recepcji. Jak to? W garniturze, z kaskiem??? W hotelu? Witam się z organizatorami eventu, który mam prowadzić. Właściwie to duże słowo. Wpadam na scenę, gadam kilka minut, zapraszam prezesa i jestem wolny, bo dalszą część i tak prowadzi sam on – Krzysztooooooof Ibiiiiiisz. Żeby się tylko nie spóźnił. Niby nie ma daleko, niby jest sobota, ale dzień wcześniej w centrum Warszawy pękła rura, co sparaliżowało pół miasta i dziś naprawdę wszystko jest możliwe. W końcu Kris się pojawia i znów to samo. Garnitur i kask?! Najwyraźniej nie mogą iść w parze. Zrzucam więc strój roboczy, zostawiam asystentce kolegi i po chwili już mnie nie ma. A właściwie to jestem… w taksówce na Okęcie. Odprawiłem się on-line dzień wcześniej, mam tylko podręczny, więc wszystko powinno pójść jak po maśle. I rzeczywiście, do Zurychu docieramy zgodnie z planem. Okazuje się jednak, że wbrew pozorom to Polacy chodzą jak w szwajcarskim zegarku, a Szwajcarzy….? Niezupełnie. Wylot Swissa do Barcy opóźnia się o prawie godzinę. Na szczęście czekając na lotnisku otrzymuję kolejnego zbawiennego smsa od Kuby – Pakiety startowe odebrane. Uff. No to teraz drodzy Szwajcarzy możecie się dalej guzdrać, obyśmy tylko dolecieli do północy.
Barcelona wita przyjemnym, ciepłym wieczorem i potwornymi korkami. „Jak oni chcą zablokować pół miasta, skoro nawet w sobotę po 20tej jest tu taki ruch?” – zastanawiam się. Docieram do hotelu. I niemal od razu lecimy z Kubą do ostatniego czynnego sklepu. Trzeba coś kupić na rano. Strefę otwierają o 6, a śniadanie w hotelu serwują dopiero godzinę później. Już po drodze widzimy barierki zawodów i lawety, które ściągają samochody zaparkowane na trasie wyścigu rowerowego. Czuć atmosferę imprezy. W centrum handlowym i po okolicy chodzi mnóstwo osób w koszulkach z emblematami Ironman i jutrzejszych zawodów. W końcu na wszystkich dystansach zarejestrowało się ponad 6000 ludzi. W hotelu też towarzystwo nieprzypadkowe. Większość smukła, wycieniowana, z charakterystycznymi jasnymi śladami bez opalenizny po okularach. Przed moim pokojem omal nie przejeżdża po mnie jakiś facet, który śmiga po hotelowym korytarzu na szosówce. „Sorry mate, just checkin’ my bike” rzuca i wszystko jasne. Jestem co raz bardziej podniecony, ale właśnie… Przed nami jeszcze jedno niezwykle ważne zajęcie. Musimy złożyć rowery, a nikt z nas tego wcześniej nie robił.
Kuba, mistrz organizacji, podczas pakowania i rozpakowywania fotografował każdą kolejną fazę, tak byśmy potem wiedzieli jak skręcić i rozkręcić maszyny, ale też je z powrotem spakować.
Około pierwszej w nocy rowery są przygotowane do startu, bidony napełnione. Jeszcze tylko zasnąć i wreszcie się zacznie. No właśnie. Zdrowy rozsądek każe zasnąć, ale adrenalina buzuje w żyłach z taką siłą, że nie sposób leżeć w jednej pozycji dłużej niż pół minuty. Kręcę się i kręcę chyba do trzeciej. W końcu zasypiam, ale co to za sen, kiedy za trzy godziny trzeba wstawać.
Niedziela, 7 października – zawody
Budzimy się przed szóstą. Szybkie śniadanie – musimy zjeść niemal od razu, bo start naszej fali jest zaplanowany na 9.10. Łapiemy rowery, plecaki i już jesteśmy na dworze. A tam szok. Jest dość ciepło, ale i kompletnie ciemno. Do strefy zmian mamy jakieś 5 minut. Im jesteśmy bliżej tym strumień triathlonistów robi się co raz szerszy. W pewnym momencie sceneria staje się dziwnie znajoma. Wczesny, ciemny poranek. Setki zawodników pchających rowery, część z latarkami-czołówkami, w tle palmy, morze. Ja już to kiedyś widziałem. O cholera, przecież to wygląda zupełnie tak samo jak na filmach z Kony, które oglądam do znudzenia. Dostaję takiego zastrzyku energii, że niemal biegnę z rowerem pod pachą. Nagle mym oczom ukazuję się chyba najpiękniejszy dotąd widok związany triathlonem. Strefa zmian na 3000 rowerów. Wielki, pełnowymiarowy stadion lekkoatletyczny, w całości przeznaczony na stojaki dla rowerów. Wszystkie jupitery włączone dzięki czemu na murawie jest jasno jak podczas meczu piłkarskiego. Wszystko świetnie oznaczone. Jedyne czego brak, to pudełek na sprzęt. Trudno. Kładziemy rzeczy na murawie, ewentualnie wieszamy na rowerach. Jakoś to będzie. Oczywiście okazuje się, że mając start tak późno, przychodzenie do strefy o 6.20 było kompletnie bez sensu, ale przynajmniej napawamy się atmosferą zawodów i czujemy, że za chwilę weźmiemy udział w czymś wyjątkowym. Obchodzimy cały stadion, oglądamy dobiegi i wybiegi ze strefy. Czas leci podejrzanie wolno. Postanawiamy zobaczyć na jakich wypasionych rowerach startują „ci z elity”.
{gallery}dowbor_barca1{/gallery}
Natykamy się na Mateusza Raka z TriSaucony Rumia. Ma miejsce tuż obok naszego olimpijskiego rodzynka Marka Jaskółki. Ale Marek, jak na zawodowca przystało, na start wybiera się w ostatniej chwili, szczególnie, że od kilku lat już mieszka w Barcelonie i te zawody traktuje jak wyścig na własnym podwórku. Okazuje się jednak, że to tylko wersja oficjalna. Nawet tacy PRO się denerwują. Później dowiemy się, że Marek miał problem z kołem i do ostatniej chwili walczył ze sprzętem. Zawodnicy są podzieleni na kilka fal. O 8.10 startuje trzydziestoosobowa elita, kilka minut później pierwsza fala pięciuset amatorów. Następnie, nie wiedzieć czemu, prawie godzina przerwy i znów kolejne fale po 500 osób. Nas przydzielono do fali trzeciej, która wystartuje równo godzinę po elicie. Cały czas się zastanawiam, z jakiego klucza zostaliśmy podzieleni i czy się nie okaże, że na pływaniu nie znajdę żadnego zająca, który narzuci mi tempo. Niestety moje obawy nie są bezpodstawne. Oglądamy start pierwszej fali. Morze jest niby dość spokojne, ale na początku zawodnicy muszą się przebić przez przybój. To podobno daje przewagę zawodnikom wysokim, bo mogą przeskakiwać przez fale, a my z Kubą mamy po 190 cm wzrostu, więc powinno być dobrze. Niestety nie mamy kompletnie pojęcia jak pływa się w morzu, a szczególnie tak słonym jak Śródziemne.
Tymczasem pierwsza fala zawodników już zniknęła za boją. Czas ubierać się w pianki. Wszystko cholernie się dłuży. Ponieważ start i meta pływania są od siebie nieco oddalone (trzeba opłynąć wielki falochron) idziemy jeszcze zobaczyć jak dopływa elita. Mateusz Rak wysoko wychodzi z wody, gorzej Marek, który dopłynął równo z najlepszą z kobiet. Jednak czasy wszyscy mają stosunkowo słabe – o co chodzi? – zastanawiam się. Na krótkiej rozgrzewce udaje mi się przepłynąć w morzu kilkadziesiąt metrów. Woda jak woda. Mokra. Moc? Chyba jest. Plan treningowy trenera przyniósł skutek. Czuję dużą świeżość. Ale nie ma czasu na rozmyślanie. Na plaży stoją już żółte czepki. To ci, którzy startują 10 minut przed nami. Potencjalnie od nas lepsi. Widok niesamowity. 500 osób upchanych na skrawku piasku, odgrodzonych taśmą startową od linii wody. Skąpo ubrana hostessa z tablicą O1, czyli Ola 1 przechadza się przed zawodnikami. Zwyczaj rodem z gal bokserskich. Taśma w górę i w kilka sekund morze zapełnia się żółtymi czepkami. A dalej wszystko jak z automatu. Kolejne fale zawodników stoją w kolejce do pływania. Poranne obserwacje ze startu elity okazują się bardzo przydatne. Kiedy tylko przychodzi nasza kolej, wpadam jako jeden z pierwszych i już czekam na odliczanie. Kuba też jest blisko pierwszej linii. Więc na razie wszystko dobrze. Za mną morze… morze czerwonych czepków. Hostessa z numerem fali przechodzi, konferansjer odlicza, muzyka dudni z głośników, fiesta trwa. Taśma w górę i po chwili czuję się jak w wielkim kotle. Przeskakuję, pierwsze dwie fale, atakuję trzecią. Czuję, że przesunęły mi się okularki. W tak słonej wodzie nie ma z tym żartów. Na sekundę staję, z całej siły wciskam je w oczodół, tak by dobrze się przyssały. Na plecy zwala mi się tłum zawodników. Trzeba wiać. Wreszcie woda jest na tyle głęboka, że można płynąć. Strategia na te zawody jest prosta. Pełen ogień w wodzie, ile się da wyciskam na rowerze i tradycyjnie, staram się utrzymać swoje tempo na biegu, tam i tak dostanę największe baty. Przez pierwsze 100-150 metrów jest jeszcze gęsto, później od czołowej grupy pływaków odpadają kolejni. Pozornie spokojne morze okazuję się nieźle rozbujane. Jak ognia unikam zalania ust słoną wodą. Jeden większy haust może oznaczać reakcję zwrotną. Po 10 minutach i tak chce mi się wymiotować – tylko nie wiem czy od zasolenia czy też może od tego bujania. A ktoś mi wcześniej mówił, że pływanie w morzu to niezapomniane przeżycie. Fakt. Jak się porzygam na zawodach, to na pewno tego nie zapomnę.
Przy pierwszej boi, po ok. 500 metrach zaczynam wyprzedzać jakąś większą grupę. O co chodzi?? Aż tylu ludzi mi zwiało na początku? Nie sądziłem, że aż tak wolno płynę?? Ku mojemu zdziwieniu zauważam, że grupa ma żółte czepki. A więc dogoniłem ostatnich z fali, która wystartowała 10 minut przed nami. Do jasnej cholery. Na jakiej zasadzie podzielono nas na te grupy? Przecież było pytanie o planowany czas ukończenia. Jestem idiotą. Trzeba było zawyżyć i wtedy miałbym szansę na mocny drafting na rowerze, a tak znów będę jechał sam. Tak wściekając się, gadając sam ze sobą i wyprzedzając kolejnych „żółtych”, nie zauważam, że pokonałem 2/3 trasy i już mijam ostatnią boję. Płynie mi się wyjątkowo lekko, woda niemal bez oporów przelatuje przez ręce. Prawie w ogóle się nie męczę, ale i nie mam pojęcia, jakie trzymam tempo, bo cały czas muszę się przebijać przez grupki zawodników z fali przed nami. Na ostatniej prostej przed metą czuję się jak w tramwaju w godzinach szczytu. Płynąc slalomem pomiędzy zawodnikami z „żółtej” fali, próbuję utrzymać jakiś stały rytm, ale właściwie jest to nie możliwe. Tłum triathlonistów, a do tego całkiem odczuwalne fale, uświadamiają mi, że te wszystkie treningi techniki, wyłożenia ciała i poprawnego prowadzenia ręki to mogę sobie włożyć między bajki. Pływanie triathlonowe w morzu to bezwzględna wojna o przetrwanie z żywiołem i innymi uczestnikami.
{gallery}dowbor_barca2{/gallery}
W końcu docieram do plaży. Spoglądam na zegarek. Czas kiepściutki. Prawie 25 minut, a do fotoceli jeszcze cholernie daleko. Mijam po drodze bufet ze słodką wodą. Przepłukanie ust w takich warunkach to podstawa. Dookoła mnie głównie „żółci” i tylko kilku nielicznych „czerwonych” z mojej grupy. Kompletnie nie wiem jak mi poszło to pływanie. Do elity tracę ok. 5 minut. Ale to żaden punkt odniesienia. Biegniemy do strefy zmian w sporym tłumie. Jeśli ktoś uważa, że w Borównie był długi dobieg do T1, to w takim razie w Barcelonie był ultramaraton z podbiegiem i mini serpentynami. Ale za to idealnie gładki beton, a na ostatnich metrach elegancki czerwony dywan. W końcu Barcelona. Wreszcie dobiegam do wejścia na stadion. Chip pika po przecięciu fotokomórki. Ponad dwie minuty po wyjściu z wody, biegnąc w piance zdjętej do pasa. Teraz już tylko znaleźć swój rower, szybka zmiana i hulamy dalej. Walę piankę byle gdzie – wszak nie ma pudełek i pędzę na trasę rowerową. Znów korki na dobiegu, który zdaje się nie mieć końca. A ja znów klnę w myślach, bo wciąż nie mam butów triathlonowych i w przeciwieństwie do wielu innych nie dość, że nie mogę specjalnie biec to jeszcze się ślizgam niemiłosiernie. Kiedy dobiegam do końca strefy, wsiadam na rower i znów się przekonuje, ile daje start z wbitymi butami w wiązania. Kiedy większa część moich kompanów już śmiga na rowerze, ja nieudolnie walczę z pedałami, które złośliwie nie chce się zatrzasnąć. Z zaciśniętymi zębami obiecuje sobie, że do nowego sezonu nie przystąpię bez dobrych butów, co przy rozmiarze 48 niestety nie ogranicza się do pójścia do sklepu i uszczupleniu portfela. Jedna, druga, trzecia próba. Nareszcie słyszę upragniony dźwięk zatrzaskującego się wiązania. Możemy jechać.
Ponieważ w wodzie wyprzedziłem niemal całą grupę „żółtych”, a elita już zbliża się do T2, wygląda na to, że przynajmniej na początku mamy prawie pustą trasę. Wprost idealne warunki. Przeciętni Hiszpanie może nie pływają najlepiej, ale jak przystało na gospodarzy Vuelta a Espania znakomicie jeżdżą na rowerze. Zanim się dobrze rozkręcam już mam przy sobie kilku dobrych kolarzy, którzy narzucają niezłe tempo. Wcześniej tylko raz w życiu jechałem w grupie i to do tego na treningu. Dlatego mam olbrzymi problem, żeby się przełamać i usiąść komuś blisko na kole. W przeciwieństwie do moich kompanów, którzy nie mają z tym najmniejszego kłopotu, rewelacyjnie ze sobą współpracując. Mija trochę czasu zanim się orientuje na czym ta zabawa polega, zwłaszcza, że wszystko dzieje się w jakimś naddźwiękowym tempie, a do tego na pierwszym kółku dopiero poznaję trasę, którą rzecz jasna widzę pierwszy raz w życiu. Każde zawahanie, podziwianie widoków, czy nawet zbyt wolne wejście w zakręt, których nie brakuje, oznacza, że grupa odskakuje na kilka metrów. A prędkość jak dla mnie jest abstrakcyjna – ani razu nie schodzimy poniżej 40 km/h. W sumie mamy przejechać cztery pętle po 10 km. Czuję, że w tym tempie może być ciężko, szczególnie, że nie mogę zapomnieć o żywieniu i piciu, co przy takiej prędkości nie jest proste. Na końcu pierwszej pętli popełniam maleńki błąd. Zbyt długo piję z bidonu, na sekundę spuszczam wzrok, żeby wcisnąć napój w koszyk i… moja ekipa odrywa się ode mnie na 3 metry. Niby nic, a jednak. Zmniejszony drafting działa jak ręczny hamulec. Momentalnie zwalniam, a niedawni koledzy co raz bardziej się oddalają. No to po dobrym wyniku. Jeśli sam utrzymam 36-37 km/h to będzie wszystko. Ale zanim zdążę się załamać, uronić łzę i rzucić to wszystko w kąt, dojeżdża do mnie wielki Angol. Tzn. tak mi się wydaję, że to Wyspiarz, bo jest wysoki, rudy i piegowaty. Więc raczej na Hiszpana nie wygląda. No i mówi coś do mnie po angielsku. Wszystko się dzieje bardzo szybko, a do tego Angol mówi z typową angielską flegmą, więc kompletnie nic nie rozumiem. Ale raczej proponuję, żebyśmy skleili nową grupę, no bo o co innego mogło mu chodzić?! Nie mijają dwie minuty a już jest nas ponad dziesięciu. Czyli Angol, ja i jakaś bliżej nieokreślona liczba Hiszpanów, którzy drą się w niebo głosy kiedy wyprzedzamy wolniejszych kolarzy. Po drugiej pętli wreszcie rozumiem jak to działa.
Zasada nr 1 – ani przez moment nie trać kontaktu z grupą, bo jak ją zgubisz to po tobie. Początkowo jeszcze bawię się team building i team spirit. Staram się pracować na grupę, robić zmiany, być aktywny. Po pewnym czasie dochodzę do wniosku, że prawo dżungli pozostawia przy życiu tylko najsilniejsze i najsprytniejsze jednostki. A skoro do najsilniejszych na rowerze bez wątpienia nie należę, to pozostaje mi liczyć na spryt i… resztę dystansu staram się trzymać z tyłu, z premedytacją korzystając ze wszelkich dobrodziejstw praw fizyki, ze szczególnym uwzględnieniem oporu aerodynamicznego, wedle którego podczas jazdy w grupie powstaje nadciśnienie na powierzchni natarcia (stronie nawietrznej) i podciśnienie na stronie przeciwnej (zawietrznej). A pani od fizyki w liceum ostrzegała, że jeszcze mi się w życiu kiedyś przyda wiedza z nauk ścisłych. Mądra kobieta.
Analizując swoje braki w wykształceni na poziomie ponadpodstawowym pokonuję ostatnie okrążenie, którego prędkość znacznie spada z przyczyn niezależnych. Na trasie są już prawie wszyscy uczestnicy, ponad 2000 ludzi i najzwyczajniej w świecie, jazda w dużej grupie przy takich prędkościach staje się niemożliwa. Na tym etapie zawodów jestem świadkiem wielu kuriozalnych sytuacji jak na przykład wypadek dwóch kolarzy, z których jeden wywala się na idealnej prostej z sobie tylko znanych przyczyn, po czym tuż obok wywala się następny, który tak się przygląda nieszczęsnemu koledze, że z wrażenia wjeżdża w krawężnik. Na jednym z ostatnich zakrętów słyszę znajomo brzmiące słowa. Jakaś wolontariuszka wrzeszczy „Attention” i dodaje wyraz na 'K”w Polsce powszechnie uważany za wulgarny. A więc nasi tu są. Extra. Dopiero po chwili przypominam sobie, że słowo „zakręt” w językach dużej części Europy jest niebezpiecznie podobne do naszego ulubionego przerywnika zdania.
Dojeżdżamy do końca pętli. Część zjeżdża do alejki wiodącej do strefy, część jeszcze jedno kółko ma przed sobą. Ku swojej dużej radości zauważam, że większość moich kompanów z grupy to „żółtki” czego dowodem są ich numery startowe. Więc nie jest źle. Nawet jak mnie łykną na biegu, co nieuniknione, to i tak mam jakieś 10 minut przewagi. Zresztą czas z roweru wyszedł rewelacyjny – 1:01 – dla mnie nie do zrobienia w Polsce. To przede wszystkim zasługa idealnie płaskiej trasy, znakomitej nawierzchni i świetnej współpracy kolarzy. Znów kupę czasu tracę na dobieg i wybieg ze strefy. Dobrze, że chociaż wszystko jest znakomicie oznaczone. Nie mniej jednak na T2 poświęcam niemal 4 minuty. Biegnę z muzyką, to zawsze mnie mobilizuje. Cały dystans walczę z numerem, który co chwila przesuwa mi się do tyłu. Głupio by było dostać dyskwalifikację tak blisko mety, szczególnie, że nieźle mi idzie.
Trasa biegowa od początku wygląda pięknie. Najpierw biegniemy wzdłuż morza w kierunku głównego portu. Potem odbijamy do miasta. Cały czas coś się zmienia. Ponieważ ta trasa też jest dla mnie nowością, a Barcelonę ostatni raz zwiedzałem jako gówniarz, chłonę piękno tego miasta, niespecjalnie pamiętając, że biorę udział w zawodach. Raczej mnie wyprzedzają niż ja wyprzedzam. Co jakiś czas spoglądam na zegarek, ale niestety GPS znów nawala i za cholerę nie wiem w jakim tempie biegnę. Raz mi pokazuje 7 min/km, a po chwili zamienia mnie w Wilsona Kipketera z tempem 2’45”. Staram się tym nie przejmować i biec tak, aby wytrzymać. W pewnym momencie wypadamy na wielką, szeroką aleję w centrum miasta, a naszym oczom w oddali ukazuje się słynna Sagrada Familia. Przestaję myśleć o bólu i zmęczeniu. Napawam się pięknymi widokami. Zaczynam rozumieć na czym polega przewaga organizacji wielkich imprez w metropoliach. Atmosferę budują tu nie tylko uczestnicy i liczniejsi kibice, ale też niezwykły klimat dużego miasta. Właściwie nie zauważam kiedy docieramy do połowy dystansu. W międzyczasie poznaję sympatycznego gościa z RPA, z którym przez kilka kilometrów współpracujemy. Udaje nam się nawet wymienić kilka zdań. To też kawał chłopa i bieganie nie jest jego najmocniejszą stroną. Moją też, ale jego jeszcze bardziej, dlatego w pewnym momencie, kiedy przebiegamy przez piękny park i mijamy miejskie zoo postanawiam trochę przyspieszyć.
Czuję, że powoli kończy się paliwo. Do mety jeszcze ze trzy kilometry. Muszę wziąć żel. Co prawda nie mam wody, ale przecież zaraz musi być bufet. Żel bez płynu zakleja mi buzie. Niestety nigdzie na horyzoncie nie widzę punktu żywieniowego, a oczywiście zapomniałem wcześniej zapoznać się z mapką. Moja frustracja sięga zenitu kiedy mijam w końcu bufet, który jak na złość umiejscowiony jest po przeciwnej stronie trasy, dla tych którzy dopiero zaczynają bieg, a mnie oddziela od niego barierka. Kiedy zaczynam opadać z sił, a w przełyku zasycha mi breja z mieszanki żelu i resztek śliny, ktoś klepie mnie w plecy i woła po polsku „Dajesz Polska!!!! Jeszcze tylko 2 km”. Rodacy!!! – wzdycham . Jak się później okazuje był to Jarek Bystry z Częstochowy. O nie! Trzeba gonić. Ale facet jest rączy jak łania. Świeżaczek się znalazł. Na domiar złego ma numer z mojej fali, więc jest naprawdę szybszy. Czuję, że w końcu muszę zacząć mój finisz, ale nogi nie chcą nieść. W końcu ostatnia prosta. Czapeczka Jarka co raz bardziej się oddala. Widzę bramkę. To chyba meta. Już chcę przyspieszać, kiedy zauważam, że to tylko reklama sponsora. A więc to jeszcze dalej?! Wreszcie widzę. Pojawia się w oddali. Jest i zegar. Sprawdzam swój zegarek. Nie jest źle, ale jak zaraz się nie wezmę w garść to nie złamię 2:20.
Widzę, jak Jarek wbiega na metę z polską flagą. Ale fajnie. Też tak chciałem, tylko jakoś o tej fladze zapomniałem w natłoku wydarzeń. Ni stąd ni zowąd postanawiam iść sprintem. Wyprzedzam kolejnych zawodników. Szczególne zdziwienie mają na twarzach Ci, którzy chwilę wcześniej mnie mijali. 10, 20, 30 metrów. Już prawie meta. Kilku triathlonistów wbiega na pomost z bramką, a ja rzutem na taśmę wbijam się po zewnętrznej. W ostatniej chwili zdaje sobie sprawę, że bramka mety ma kształt trójkąta. Próbując uniknąć rozbicia głowy o sztywną konstrukcję, jakimś cudem udaje mi się wcelować w jedyną wolną przestrzeń. Przeciskam się milimetry pod bramką. Minimalnie wyżej rozbiłbym sobie łeb, ale za to efektownie. Uff, było blisko.
http://youtu.be/PnG9uvQ6ZhA
Jestem, a właściwie tradycyjnie leżę na ziemi. Medal wisi na szyi. A Jarek Bystry cały czas czeka, żeby mi podać flagę, nie widząc, że walam się nieżywy na podłodze metr od niego. Ale emocje. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie na ściance. Kilka minut później wpada Kuba. Po kilkunastu minutach gromadzi się już spora grupa Polaków. Wszyscy zadowoleni i szczęśliwi, bo to naprawdę piękne zawody. Dołącza do nas Mateusz Rak, który ostatecznie zajął wysokie piąte miejsce w generalce. Jedną pozycję wyżej był Marek Jaskółka, z którym w końcu spotkaliśmy się po południu. Jedyny poważniejszy zgrzyt organizacyjny to sprawa wyników, których nie było tuż po zawodach. Pierwsze pojawiły się dopiero rano dzień później, ale i tak zawierały mnóstwo błędów. Stąd przez chwilę nawet pojawiła się wstępna klasyfikacja, według której zająłem abstrakcyjnie wysokie 36 miejsce. To było oczywiście niemożliwe. Mimo wszystko jestem z tego startu stosunkowo zadowolony. Przy prawie 2500 zawodnikach na mecie udało mi się zmieścić w pierwszej setce. Czas łączny jak na drugi raz na dystansie olimpijskim też nie najgorszy – 2:19. Z drugiej strony tak szybkie tempo rowerowe nawet przy draftingu dało mi się we znaki i zapewne też dlatego pobiegłem nieco poniżej oczekiwań, czyli ciutkę poniżej 46 minut. Okazało się także, że pływanie w morzu to nie taka prosta sprawa, szczególnie gdy nie można się „pociągnąć” za kimś lepszym. No i ten drafting. Jak dla mnie zabija czystość triathlonu. Znacznie uczciwsza i wymierna jest jazda indywidualna. Ale to już chyba temat na oddzielny artykuł dla większych znawców dyscypliny. Generalnie polecam Barcelonę. Fajne zakończenie sezonu, na jednej z największych imprez w Europie, w cieple i słońcu, podczas gdy w Polsce straszy już jesień.
{gallery}dowbor_barca3{/gallery}
No teraz się dopiero nakręciłem. W sobotę jadę do Poznania po świeżo zakupiony rower. Super relacja, którą czyta się jednym tchem. Gratulacje!
Doskonały start! Świetna relacja! Przyszły sezon zapowiada się imponująco! Będzie kogo gonić;-)))
Gratulacje.
Świetna relacja, jak zawsze napisana w fajnym stylu, a i forma chyba dopisuje 🙂
Gratulacje!!!
Kona potencjał.
Jak zawsze świetny tekst. Każde słowo oddaje barwnie atmosferę i miejsce tych zawodów 🙂 Styl,jak ktoś napisał, oddający „ducha sportu”. Gratulujemy! I życzymy powodzenia w kolejnym sezonie triathlonowym, w przyszłym roku 🙂
Relacja jak zwykle świetna Panie Maćku….pozdrawiam….. a czasy to kosmos…przynajmniej dla mnie turysty rowerowego i marzącego o bieganiu hobbysty
Świetny tekst, gratuluję.
Gratulacje Maćku za, jak zwykle, bardzo klimatyczny opis. Gratulacje dla wszystkich startujących Polaków!
ps. aż dziw bierze, że jeszcze żaden redaktor, np. Przeglądu sportowego, nie zwrócił się do Ciebie po prośbie :-). Bo taki artykuł to dopiero prawdziwy Duch sportu! A nie ile wart jest Ronaldo i czy Piszczek przejdzie do Realu za pięć minut, czy za 5 miesięcy :-(.
Maćku świetny artykuł. Przerzuciłeś na „papier” wszystkie moje wspomnienia. Było dokładnie tak jak opisałeś choć nie ma słów na opis przeżyć jakie każdy z nas tam doświadczył. Bardzo Ci dziękuję i do zobaczenia na kolejnych imprezach! Serdecznie pozdrawiam Jarek Bystry
Widać z relacji, że bakcyl połknięty, a zawodnik zainfekowany na dobre :).
Zagraniczne starty mają tę przewagę nad naszymi, że zwykle lokalizacja i atmosfera zawodów są niepowtarzalne, a poczucie jedności z innymi startującymi Polakami bezcenne :).
No to wszystkie przymiarki już są:
– odwiedzanie boksu po ciemku
– pływanie w słonej wodzie
teraz tylko kwalifikacja i będzie nie „jak na KONA” tylko „kona”. Powodzenia i do zobaczenia na startach w 2013
Świetna relacja! A takie zawody to marzenie.
Jeszcze raz gratuluje Macku! No i Kubie rowniez! Fajnie widziec Wasze zadowolone twarze (Agi tez oczywiscie) na zdjeciu:)
Wielkie gratulacje, i jak zwykle po przeczytaniu Twojego wpisu czuję, że muszę iść potrenować…..