W triathlonie (jak i pewnie w innych sportach) występują dwa rodzaje bólu.
Pierwszym, bardziej obecnym w życiu triathlonisty amatora, jest ból spowodowany długim wysiłkiem. Mięśnie po kilku godzinach pracy zaczynają mięknąć. Są wyczerpane, poszarpane, ponadrywane. Zapasy energetyczne są … zapasów energetycznych nie ma, więc regeneracja jest długa, ale ból nie jest tak intensywny.
Drugim rodzajem jest ból związany z super szybką pracą na krótkim dystansie, o ile można mówić, że dwie godziny, to krótko. Ten ból jest znacznie bardziej intensywny, bardziej dokuczliwy i nie sposób z nim wygrać – nie możemy przecież zwolnić, bo bardzo nam się spieszy 🙂 Nawet jeśli cały nasz organizm zaleje się kwasem mlekowym, to zrobi to dopiero, a przynajmniej powinien, na mecie, więc nie zwalniamy! Taki ból choć jest intensywniejszy, mija szybciej, a po zawodach nawet na olimpijce możemy rozkoszować się dalszą częścią dnia lub/i nocy.
Jaki z tego morał? Chyba żaden, oprócz tego, że warto zapoznać się i z jednym i z drugim. Ja w tym sezonie, po raz pierwszy poznałem ten drugi rodzaj i czuję, że mimo wszystko miał on wpływ na lepszy wynik, także w zawodach o mniejszej intensywności.