Agnieszka Jerzyk o starcie na Lanzarote.

Zawody Ironman 70.3 Lanzarote były pełne przygód. Na dzień przed byłam bardzo podekscytowana i poddenerwowana tym, co miało wydarzyć się następnego dnia. Zanim zasnęłam już musiałam wstawać i zbierać się na start. Dobra kawa i bagietka z szynką to było moje śniadanie. Kiedy dojechaliśmy na start było jeszcze ciemno, triathloniści kręcili się w boksie napełniając bidony i przyklejając żele do rowerów, ja oczywiście zrobiłam to samo, po czym udałam się na start. Sygnał padł dokładnie o 8 rano. Już po kilku sekundach zaczęły się moje „peszki”, któryś z zawodników strącił mi do połowy głowy czepek z okularkami, które napełniły się słoną wodą. Nic nie widziałam. Zazwyczaj woda w okularkach mi nie przeszkadza, bo często zdarzają się takie sytuacje na zawodach, ale w tym przypadku było to tak niekomfortowe, że dwa razy musiałam się zatrzymać i poprawiać sprzęt. OK, płynę dalej, przecież przede mną jeszcze 90km na rowerze i półmaraton. „Odrobię straty” – pomyślałam. Z wody wychodzę na trzeciej pozycji ze stratą 5 sekund do prowadzących kobiet. Wbiegam do boksu rowerowego i nie mogę znaleźć worka z kaskiem i innymi rzeczami na rower, a przecież na 100% zostawiłam go na wieszaku – tam gdzie powinien wisieć. I co teraz? Panika i krzyk: „Where is my bag”. Myślę sobie – „To nie jest mój dzień„. Po chwili jakiś chłopak przebiega z moim workiem. Prawdopodobnie jeden z zawodnikow pomylił się, zabrał z wieszaka dwa i jeden zostawił w namiocie, w którym zawodnicy przebierali się z pływania na rower.

Przez to całe zamieszanie wybiegam z boksu ze stratą kilku pozycji. Jadę! Gonię dziewczyny, odrabiam starty. Mijam 3 zawodniczki, a kilka kilometrów dalej znów przygoda. Na jednym z progów zwalniających wypadają mi 2 bidony. Co robić? Trener mówił, że nawadnianie będzie przy takiej pogodzie kluczowe. Zatrzymuję się zbieram bidony i znów spadam na 6-7 pozycję. Jadę dalej, kolejny próg zwalniający i znów tracę bidony! Tym razem nie zatrzymuję się. Po 25km biorę dwa bidony z punktu odżywiania, niestety samego płynu w nich tyle, co kot napłakał. Jeżeli chcę wygrać, a taki miałam zamiar przyjeżdżając na te zawody, muszę gonić. Po 50 km wychodzę na 2 pozycję. Za mną jak cień jadą dwie zawodniczki, ale nie oglądam się za siebie, bo wiem, że przede mną jest zeszłoroczna zwyciężczyni tych zawodów, koleżanka ze startów ITU, Danne Botenbrood. Z każdym kilometrem zbliżam się do Danne. Zaczyna się 12-kilometrowy podjazd, gubię dziewczyny, które wisiały mi na ogonie. Dochodzę do prowadzącej i czuję się bardzo dobrze. Na szczycie góry wymieniam puste bidony na kolejną niewielką porcję wody. Zaczyna się zjazd i walka z ogromnym bocznym wiatrem. Jestem już na ostatnim zakręcie, po którym wyłania się długa prosta biegnąca lekko w dół. Nagle zaczyna się jakaś masakra. Łapią mnie kurcze w obie nogi tak silne i bolesne, że nie mogę przekręcić korbą. Widzę jak Danne odjeżdża. Staram się rozluźnić nogi, w bidonach kompletna pustka, pomyślałam, że już po zawodach.

 

Zaczynam kręcić, zrzucam przerzutki na „miękkie” przełożenia, ale co jakiś czas kurcze powracają. Wyprzedza mnie jakaś zawodniczka i kilku zawodników. Biorę się w garść i próbuję jechać ich tempem. Nogi lekko puszczają, więc jest dobrze. Jestem bardzo ostrożna, chce mi się strasznie pić, ale staram się o tym nie myśleć. Pocieszam się, że jeszcze czeka mnie półmaraton i mogę odrobić starty. Jadę naprawdę wolno, tętno spada, ale nie chcę szaleć, bo nogi są „niepewne”, jestem spragniona i głodna. Do strefy zmian wbiegam na 5 pozycji, strata do prowadzącej wynosi 1:30. Łapię żel i cukrowe tabletki, popijam wodą w punktach odżywczych. Pierwsza runda z trzech i odrabiam 30 sekund do liderki. Wychodzę na 2 miejsce. Końcówka pierwszej rundy to spory podbieg i kolejne kurcze. Zaczynam truchtać. Spadam na 3 pozycję. Ale nie puszczam Joanny Schultz i biegnę za nią. Jem i piję, co wpadnie mi w rękę. Wiem, że jeśli chcę wygrać, muszę przyspieszyć. Powoli się rozpędzam. Znów jestem druga. Zaczyna się trzecia runda, mam jeszcze 7km by odrobić 25 sekund do pierwszej. Stawiam wszystko na jedną kartę, jestem już blisko. Marek Jaskółka od początku dyktował mi stratę do Danne na każdej z rund, teraz krzyczy, że strata wynosi tylko 5 sekund. Na koło 4 km przed metą wychodzę na prowadzenie. Kibice na trasie, którzy strasznie mi dopingowali śpiewają piosenkę „You are the Champion”. Ja wiem, że jeszcze nie mogę cieszyć się z wygranej, do mety mam jeszcze 3km, a nogi ciągle sztywne. Wbiegam na stadion i ostatnią prostą do mety. Wygrywam!

Nie byłoby tego zwycięstwa i innych zwycięstw (były też porażki) gdyby nie pomoc moich sponsorów: Endushop, Caparol, Miasto Leszno i klubu Real 64-sto. Dziękuję za cały sezon. Dziękuję też mojemu trenerowi Pawłowi Barszowskiemu. Był to mój ostatni start w tym sezonie. W planach miałam jeszcze start w Pucharze Europy w Sewilli, gdzie miałam walczyć o wygraną w całej serii Pucharu Europy, niestety start odwołano i cykl kończę na 2 pozycji. 

Powiązane Artykuły

5 KOMENTARZE

  1. Zaprawdę godne podziwu…Też kiedyś bym tak chciał. Oczywiście na mniejszą, lokalną skalę 🙂

  2. Jeszcze raz ogromne gratulacje Aga za ten sukces i za cały sezon. Dobra robota! 🙂 pozdrawiam i życzę spokojnego roztrenowania i odpoczynku.

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,299ObserwującyObserwuj
434SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze