Anna Bednarczyk: „Swoją historią chcę przekazać, że nigdy nie jest za późno, aby zacząć”

Anna Bednarczyk nigdy nie interesowała się sportem. Moment, kiedy zaczęła jeździć na rowerze, wspomina jako przełomowy i mówi, że sport nadał jej życiu nowy sens. W rozmowie z Akademią Triathlonu opowiada o tym, czemu uważa, że trzeba próbować nowych rzeczy, tym, czego nauczył ją triathlon oraz treningach, starcie, emocjach związanych z jej startem w 2x Ironman podczas Double Ultra Emsdetten.

ZOBACZ TEŻ: Krzysztof Kuczyński: „Jeżeli chodzi o rozwój, to zawsze można coś poprawić”

Akademia Triathlonu: Zacznijmy od początku. Czy sport był od zawsze obecny w Twoim życiu? Jak pojawił się w nim triathlon?

Anna Bednarczyk: Nigdy nie uprawiałam żadnego sportu. W ogóle nie byłam typem sportowca. Od czasu do czasu coś pobiegałam, ale nic poważnego. Jak się urodziły dzieci, to byłam po prostu mamą i nie miałam czasu na inne zajęcia. Wydawało mi się, że jeżdżenie na rowerze to nuda, choć nigdy nie spróbowałam. Pływać nauczył mnie tata, ale tylko żabką, kraulem nie umiałam przepłynąć nawet 25 m. Wtedy kolega mi podpowiedział, żebym spróbowała kolarzówki, bo to dobrze jest połączyć z bieganiem. Pomyślałam, że i tak tego nie lubię… ale pojechałam do sklepu spróbować. 

Stało się, wsiadłam na rower szosowy pierwszy raz w życiu i się zakochałam, od pierwszych minut. Kupiłam ten rower od razu i się zaczęło. To było 6 lat temu. Rok później wystartowałam w sprincie i najdziwniejsze było to, że na rowerze podczas tych pierwszych zawodów płakałam ze szczęścia. Płakałam, że mogę czegoś takiego doświadczyć i czułam się cudownie, choć wszyscy mnie wyprzedzali. Metę przebiegłam z moimi dziećmi i wtedy myślałam, że osoby, które startują na połówce czy na całym dystansie, są z kosmosu! I tak się zaczęło. Potem dwie połówki i w 2019 na moje 40. urodziny, ukończyłam IM w Barcelonie z czasem 11 godzin 47 minut. 

Przyszedł covid i życie wszystkich nas wywróciło się do góry nogami. Wirus zabrał mi też najukochańszą osobę na ziemi, mojego tatę. Zagubiłam się bardzo – żałoba, życie na obczyźnie i wpływ covidu na sprawy codzienne. Jedyne co jeszcze potrafiłam to biegać bardzo wolno, z niskim tętnem, wypłakując wszystkie łzy z powodu żałoby. Tak odkryłam, że długie dystanse przychodzą mi łatwiej, bo szybkości w tym wieku już nie osiągnę takiej jak osoby mające doświadczenie sportowe z młodości. Na rowerze zaczęłam też jeździć długie dystanse, tylko pływanie zawsze odkładałam do szuflady. 

Chciałabym przekazać czytelnikom po pierwsze to, że nigdy nie jest za późno, by zacząć. Nawet, jak się nic nie robiło do tej pory. I zawsze trzeba próbować nowych rzeczy, bo można się tak bardzo pomylić, jak ja, kiedy myślałam, że rower nie jest dla mnie.

AT: Skąd pomysł na start w zawodach 2x Ironman? W jednym z postów stwierdziłaś, że była to „szalona decyzja”. Przygotowania zaczęłaś jednak wiele miesięcy wcześniej, prawda? Czy fakt, że trenuje Cię Adrian Kostera, miał na to wpływ?

AB: Rok temu byłam na wakacjach z dziećmi i przypadkowo zobaczyłam posta o ultra, w którym startowali Robert Karaś i Adrian Kostera. Zapytałam wtedy synka: „może zrobiłabym coś takiego”? Wyszukałam, że Adrian mieszka w Holandii i tak to się zaczęło. Pojechałam do niego do Venlo, a on zgodził się mnie przygotować.

Zanim wygrałam w Emsdetten, miałam w swoim triathlonowym résumé dwa sprinty, jeden dystans olimpijski, dwie połówki i jeden Ironman. To nie było dużo, ale ostatnie miesiące solidnie trenowałam. Kiedyś wpadłam na pomysł, aby przejechać 500 kilometrów, czego nie miałam zaplanowanego w treningach. Wsiadłam na rower w zimny, styczniowy poniedziałek i przejechałam to bez dłuższego postoju i minuty snu ponad 500 kilometrów.

Wtedy zrozumiałam, że mam mocną głowę do takich rzeczy. Nie da się wytrenować 500 km na rowerze czy 84 km biegania w nocy. Treningi oczywiście pomagają fizycznie, ale jak ktoś nie ma dobrej motywacji, to efektu nie będzie. W takich sytuacjach głowa to wszystko. Trzeba mocno chcieć i wiedzieć, czemu się to robi.

AT: Kiedyś podzieliłaś się z obserwującymi na Instagramie planem dnia, który był całkowicie wypełniony zajęciami – pracą, treningiem i jeszcze większą ilością treningu. Czy teraz kiedy ukończyłaś podwójnego Ironmana, udało Ci się trochę zwolnić, odpocząć?

AB: Tak, przez ostatnie dwa tygodnie uprawiałam mniej sportu, ale biegałam i jeździłam na rowerze. Bez treningu, po prostu dla siebie. Czułam się trochę zagubiona. Dziwnie jest zejść z 15-20 godzin aktywności tygodniowo do 4-5 godzin. Sport to dla mnie medytacja. Mój świat, gdzie mogę być sama z własnymi myślami i gdzie uciekam od zabieganego życia, mogąc opłakiwać tatę, ile tylko chcę.

AT: Napisałaś też kiedyś, że Twoje życie to „jedna wielka gra o równowagę” i zachowanie balansu. Co poradziłabyś osobom, które mają z tym problem? Jak Tobie udaje się to zrobić?

AB: Praca na pełen etat, dwójka dzieci i takie treningi wymagają świetnej organizacji. Rozwiązywałam to tak, że w zimie jeździłam na trenażerze, oglądając filmy z dziećmi. Chodziłam też o 6 na basen, aby być z nimi, jak wstaną. W weekend nie odsypiałam, ale wstawałam na trening, aby mieć czas dla dzieci w ciągu dnia. Chodziłam z nimi spać o 21.

Jestem zdyscyplinowaną osobą. Jak coś wymyślę, będę do tego dążyć i dam z siebie wszystko. Uważam, że najważniejsze jest, żeby wiedzieć, dlaczego coś się robi. Bez tego prędzej czy później się poddamy.

AT: Można powiedzieć, że swoją historią nie chcesz zachęcać do startu w ultra. Chcesz raczej przekazać uniwersalną wiadomość: spróbuj iść na rower, rusz się. Wiek też nie ma przy tym znaczenia?

AB: Do ultra nie zachęcam absolutnie nikogo. Każdy musi znaleźć swoje zajęcie bez porównywania się z innymi. Każdy z nas ma inne powody, talenty oraz sytuację życiową.

Mój tata zawsze powtarzał, że trzeba próbować. Przyjeżdżają do nas różne pociągi i jak nie wsiądziemy, to pociąg może odjechać i nie wrócić. Trzeba wykorzystać swoją szansę. Ja swoją odnalazłam w ultra, ale dla kogoś innego mogą to być zupełnie inne zajęcia.

fot. Anna Bednarczyk – Instagram

AT: Kto był Twoim supportem podczas 2x Ironman w Emsdetten? W jednym z postów napisałaś, że od razu po przyjeździe zostałaś tam… „adoptowana” przez Polaków?

AB: Do Emsdetten pojechałam kilka dni wcześniej i byłam sama. Moi przyjaciele z Holandii mieli tam dojechać później. Jako że kocham ludzi i nie lubię się izolować, poznałam się tam z polską rodziną, która tam również była.

Okazało się, że Waldek (Waldemar Kończak – przyp. red.) też jest uczestnikiem i przyjechał tam z bratem, żoną i córeczką. Nie byłam już sama. Razem jedliśmy, odpoczywaliśmy i przygotowywaliśmy się do zawodów. Zaproponowali mi nawet, abym rozłożyła się w ich namiocie! Tak było łatwiej, bo dwóch uczestników znajdowało się w jednym miejscu. Naprawdę niewiarygodne jest to, jak bardzo mi pomogli – wskazówki, towarzystwo, sprawy praktyczne. Nie byłam też już sama!

W najważniejszych momentach (np. start i wejście do wody) byli dla mnie ogromnym mentalnym wsparciem. Moniki, Waldka i Darka Kończaków nie znałam nawet przed zawodami, a oni dali mi wszystko. To piękna lekcja: Polacy są naprawdę wyjątkowym narodem i potrafią sobie pomagać. Ta rodzina była jak moja własna, która nie mogła tam ze mną być, kiedy z polską flagą biegłam ostatnie okrążenie. Czułam się wtedy niesamowicie dumna z tego, że jestem Polką!

Ultra to naprawdę przede wszystkim ludzie. Dla mnie to byli ci ludzie. Nie wiem, czy bym bez nich to skończyła, ale na pewno bym nie wygrała.

AT: Możesz opowiedzieć coś o samych zawodach? Czy były jakieś momenty kryzysu? Jak je zwalczyłaś? Co było najtrudniejszą częścią podwójnego Ironmana?

AB: Nie znoszę pływania, a więc to było najtrudniejsze. Odliczałam baseny i walczyłam o przetrwanie. Nie mogłam tamtego dnia znaleźć rytmu. Przed ostatnimi 100 metrami sędziowie wkładali do wody tabliczki z informacjami dla zawodników. Moja radość przy 7500 metrach była ogromna… i wtedy sędziowie nie pokazali tej tabliczki! Pomylili się o 100 metrów. Przepłynęłam 7,7 km, to tylko 100m więcej, ale ten moment był naprawdę ciężki.

Rower był niczym bajka. Czułam się bardzo silna. Nigdy nie zapomnę tego uczucia, jak się na chwile zatrzymałam, a Monika i Darek zaczęli koło mnie biegać, polewać wodą, podawać jedzenie, smarować kremem przeciwsłonecznym. Pierwszy raz w życiu poczułam się jak jakaś profesjonalistka. I dzięki temu zaczęłam się ścigać jak prawdziwa profesjonalistka. Byłam w pewnym momencie na czwartym miejscu i wiedziałam, że wszystko, czego nie chcę, to właśnie ta pozycja. Zaczęłam po kolei wyprzedzać inne zawodniczki. W namiocie wisiało zdjęcie mojego taty. Podczas jednego z okrążeń Monika pokazała mi to zdjęcie i krzyknęła do mnie „Teraz 100 razy więcej mocy”. Wtedy, ukrywając łzy pod okularami, objęłam prowadzenie. 

Podczas biegu wiedziałam, że mam godzinę przewagi nad kolejną zawodniczką. Nadeszła noc. Wiele osób odpoczywało. Darek z mojego supportu radził „nie zatrzymuj się – biegnij wolno, ale biegnij”. Odliczałam kolejne okrążenia, trochę oszukując umysł, że jedno ma długość kilometra (długość wynosiła 1,7 km – przyp. red.). W końcówce nie miałam już siły i odliczałam „jeszcze 5 i zrobi się widno, jeszcze 5 i wszyscy wstaną”. Monika puściła wtedy piosenkę „do celu masz niewiele tak, a gdy upadniesz, pomogę ci wstać”. Z tym ludźmi każdy kryzys był zażegnany, zanim się w ogóle zaczął.

Mało jadłam, bo było bardzo gorąco. Kiedy zobaczyłam arbuza, był niczym fatamorgana na pustyni! Mówiąc kolokwialnie: na nim ukończyłam ten wyścig. To było emocjonalne przeżycie. Przy kryzysie powtarzałam mantrę przygotowaną przed wyścigiem – trzeba wiedzieć, czemu się to robi. Trzeba mieć wokół siebie ludzi, którzy tam są dla ciebie. Pomaga też publiczność, którą dobrze jest zachęcić do kibicowania.

AT: Rodzinna atmosfera, świetna organizacja, brak komercyjnego „szajsu” – tak w skrócie oceniłaś zawody w Emsdetten. Powiesz o tym coś więcej?

AB: IM to przede wszystkim marka. Zupełnie inne osoby startujące, najdroższe rowery, cała otoczka, drogie ubrania i wyścig taki, że nikt nikomu nie pomaga. W Emsdetten było inaczej. Inni uczestnicy, bo to byli ludzie tacy jak ja. Wyścig wyścigiem, ale otwarci, żeby pomóc, zagadać, każdy ze sportowców był osobiście przedstawiony z krótką historią, każdy z nas był wyjątkowy. Nie było 1000 anonimowych uczestników. Tam nie było IM village czy sklepu ze wszystkim, co IM chce sprzedać. Nasz „village“ to był zwykły parking przed klubem tenisowym. 

My tam byliśmy jak wielka rodzina robiąca coś wspaniałego razem. Jak komuś było ciężko, to inni uczestnicy podpowiadali, co zrobić. Jak ktoś biegł ostatnie kółka ze swoją flagą, to wszyscy inni uczestnicy gratulowali i bili brawo, mimo że sami nadal się ścigali. Jak biegłam ostatnie kółko, to wyściskałam wszystkich wolontariuszy, którzy mieli łzy wzruszenia w oczach. Dla mnie ten wyścig to przede wszystkim ci ludzie, którzy sprawili, że czułam, że należę do ich społeczności, że jestem jedną z nich. Na IM tego w ogóle nie było.

Anna Bednraczyk na mecie w Emsdette. Źródło: Double Ultra Emsdetten

AT: “Robię takie wyzwania, bo zyskują umiejętności potrzebne przy życiowych czynnościach i które sprawiają, że staję się lepsza” – napisałaś niedawno. Jakie najważniejsze lekcje i umiejętności wyciągnęłaś z triathlonu?

AB: Przede wszystkim dzięki mojej pasji jestem lepszą mamą. Daje chłopcom przykład, aby podążali za marzeniami. Czuję się też szczęśliwsza. To tak efekt uboczny uprawiania sportu. Nasze ciało wydziela hormony, które sprawiają, że czujemy się lepiej. Naszym szczęściem zarażamy też innych.

Największa praktyczna lekcja dotyczy dążenia do celu. Jeżeli czegoś bardzo pragniemy, to w końcu się uda. Trzeba jednak ciężko pracować. Jednocześnie wiem, że to długi proces. Tak samo, jak pogodzenie się ze stratą taty. Nie poddam się i wiem, że kiedyś osiągnę mój cel, aby to zaakceptować.

Uważam, że wszystko jest możliwe. Czy to ambicje sportowe, czy sukces zawodowy, czy bycie lepszym rodzicem – trzeba skoncentrować się na małych, codziennych kroczkach, które pomogą nam w osiągnięciu celu. Nie ma znaczenia, czy będzie to kilka km biegu, kilka minut medytacji, czy przeczytanie czegoś, co przybliży nas do sukcesu zawodowego. Najważniejsze to codziennie zrobić choćby mały krok, aby się do naszego celu przybliżyć.

Triathlon nauczył mnie, że aby sięgnąć po marzenia, trzeba zawsze iść do przodu. Pomału, ale do przodu. Codziennie po trochu. Kiedy odpuścisz jeden dzień, to później będzie łatwiej odpuścić kolejne, więc nie odpuszczaj. Jedyne, co mamy, to tu i teraz, dzisiaj!

AT: Byłaś zaskoczona tym, że zwyciężyłaś? Co czułaś na mecie zawodów?

AB: Przed startem, nawet nie śmiałam o tym myśleć, chciałam po prostu te zawody ukończyć. Kiedy objęłam prowadzenie w części rowerowej z przewagą około godziny, to wiedziałam, że podium jest możliwe. Czułam się bardzo dumna, że przynajmniej wygrałam część rowerową. Spodziewałam się, że jedna lub dwie rywalki mnie wyprzedzą. Byłam jedyną osobą bez doświadczenia w ultra. Wiedziałam, że będą mnie gonić.

Zawodniczka z drugiego miejsca to doświadczona biegaczka ultra. Wymyśliłam strategię, żeby jej nie dać odrobiny nadziei. Biegłam szybciej, kiedy była tuż za mną, uśmiechałam się kiedy była naprzeciw, kiedy się mijałyśmy, nie dawałam po sobie poznać, że jest mi ciężko. Darek podpowiadał, aby biec i się nie zatrzymywać. Dzięki temu cały wyścig nie przeszłam do marszu ani razu, wszystko przebiegłam. Moja przewaga znów zaczęła wzrastać. Na około 17 km do końca po raz pierwszy poczułam, że mogę to wygrać.

Emocje były nie do utrzymania. Tak bardzo chciałam wybuchnąć płaczem, ale myślałam „jeszcze nie teraz, jeszcze nie czas, wytrzymaj jeszcze”. Na ostatnim okrążeniu dostałam polską flagę i wszystkie hamulce puściły. Myślałam o miesiącach przygotowań, o moim dumnym tacie, o cudownych ludziach, którzy mi pomogli, o moich dzieciach. Bardzo płakałam, nie byłam już w stanie biec, pierwszy raz przeszłam do marszu. Na kilkaset metrów przed metą włączyli „The best” Tiny Turner. Poczułam, że jestem „the best”! Popatrzyłam w niebo i myślałam: „Tato, to dla ciebie. Popatrz jaką silną i wyjątkową kobietę wychowałeś. Nie zawsze będę wygrywała, ale zawsze będę próbować i dumnie walczyć do końca, tak jak mnie nauczyłeś”. Tego momentu już nikt mi nigdy nie odbierze.

AT: Występ w Emsdetten nie jest Twoją ostatnią przygodą z ultatriathlonem, prawda?

AB: W Emsdetten zrozumiałam, że moja pasja do sportu, to nie jest coś, co ja tylko robię. Ta pasja to po prostu część mnie, czuję, że to moje miejsce. To na pewno nie ostatnia przygoda z ultra triathlonem, mam w głowie dużo planów, ale jedno jest pewne, Emsdetten na zawsze pozostanie jednym z najpiękniejszych momentów w moim życiu. Do zobaczenia wkrótce!

Grzegorz Banaś
Grzegorz Banaś
Redaktor. Lubi Lionela Sandersa i nowinki technologiczne. Opisuje ciekawe triathlonowe historie, bo uważa, że triathlon jest wyjątkowo inspirującym sportem, który można uprawiać w każdym wieku. Fan dobrej kawy i książek Jamesa S.A. Corey'a.

Powiązane Artykuły

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,538ObserwującyObserwuj
444SubskrybującySubskrybuj

Polecane