„Nie rozpieszczam” w ostatnim czasie czytelników AT swoimi tekstami, lecz skoro sezon wystartował na dobre, pozwoliłem sobie na kilka niezobowiązujących wrażeń i wniosków z ostatnich nastu miesięcy. Wcześniej nie specjalnie się rozpisywałem… nie bez powodu. Zimowo-wiosenne wykuwanie formy kolejny rok z rzędu jest wydarzeniem tyle monotonnym co i powtarzalnym, więc większe skupianie nad tym uwagi jest po prostu zbędne. Zanim zaliczyłem pierwsze starty w triathlonie, zgodnie z zaleceniami trenera Nettera, wziąłem udział w kilku mniejszych i większych zawodach mających na celu sprawdzenie, gdzie tak naprawdę jesteśmy. Tradycyjnie najpierw był półmaraton warszawski, który potwierdził banalną prawdę, że regularne i coraz szybsze bieganie, coraz dłuższych jednostek, w połączeniu z konsekwentnym pozbywaniem się zbędnych kilogramów musi przynieść pożądany efekt. Plan był na 1.29 i plan został co do sekundy zrealizowany, a właściwie co do 20 sekund, bo dokładnie tyle urwałem z półtorej godziny.
Niestety takie skoncentrowanie na poprawie parametrów biegu potwierdziło inną triathlonową prawdę. Im mniej ważysz, tym mniej masz siły na przepychanie pedałów w rowerze. I rzeczywiście pierwsze treningi kolarskie okazały się męką. Straciłem swoją moc wraz kilogramami, zupełnie jak Samson po ścięciu pięknej grzywy. Fakt ten tak mnie zdołował, że trochę w wyniku depresji, a trochę za sprawą odwiecznej słabości do słodyczy, właśnie ciastkami i innymi łakociami chciałem nadrobić braki w wytwarzaniu watów. W międzyczasie zaliczyłem kolejny sprawdzian na Aquatlonie w Rumii. Fanatstyczna impreza dla całych rodzin, młodych adeptów sportu i garstki seniorów, którzy najwyraźniej nie mogą już doczekać się startów. U mnie ta niecierpliwość niebezpiecznie zbliżyła się do brawury i kompletnego zatracenia instynktu samozachowawczego. No bo jak inaczej mam nazwać próbę, nieudolną zresztą, ścigania się na 1000 metrów w basenie z Gosią Szczerbińską. Taki atak głupoty mógł zakończyć się tylko katastrofą. A ta nastąpiła w połowie dystansu. Jeszcze po 300 metrach dzielnie trzymałem się zwyciężczyni cyklu Garmina w 2013 roku, ale z każdym kolejnym metrem słabłem coraz bardziej. Po raz pierwszy w życiu myślałem, czy się nie wycofać, a każdy kolejny nawrót ( a na 25ce ich nie brakowało ) przypominał mi, że jedzenie banana na 5 minut przed startem jest decyzją nieroztropną.
W efekcie chyba tylko siłą inercji dotoczyłem się do końca, zaliczając spektakularną porażkę w swojej serii i tragiczny czas 14 minut i 57 sekund. Co najmniej 40 sekund poniżej możliwości. Udział w odbywającym się 2 godziny później biegu pościgowym na 5 km potraktowałem już bardzo hobbystycznie, chociaż mimo poczucia totalnego zakwaszenia poszło mi zupełnie nie najgorzej. Ale przynajmniej zobaczyłem na własne oczy, jak buduje się sportową pracę u podstaw i tworzy zręby kultury fizycznej na naszej polskiej sportowej pustyni.
Tydzień przed Triathlonem w Olsztynie dostałem pozwolenie od trenera na udział w czasówce kolarskiej w okolicach Konstancina. Miała to być pierwsza i ostatnia zarazem próba możliwości rowerowych zarówno moich jak i mojego nowego sprzętu. Mimo trudnych warunków test wypadł lepiej niż poprawnie. Na krótkiej, 10 km trasie, mimo silnego wiatru, który przez długi czas wiał w twarz udało mi się osiągnąć średnią prędkość 42,5 km/h co dało mi szóste miejsce w tych zawodach.
Przekonany o niezłej formie kolarskiej wybrałem się na pierwszy triathlon w sezonie do Olsztyna. Od wielu tygodni biłem się z myślami, czy właśnie te zawody poświęcić na Retro Tri. Namawiany przez Marcina Koniecznego skompletowałem nawet strój na część biegową. Jednak atmosfera pierwszych zawodów w sezonie i prężenie muskułów przez konkurencję osłabiło moją silną wolę i morale. Szalę przechyliła testowa jazda w slipkach a’la lata 80te na rowerze. Okupiłem to obtartymi organami w okolicach powszechnie uznawanych za intymne. Po tym eksperymencie uznałem, że swój start Retro przesunę na inny termin i przygotuję się fizycznie do takiego wyzwania. Zdrada ideałów odbiła mi się czkawką. Bo nie dość, że warunki atmosferyczne w Olsztynie nas nie rozpieszczały, to jeszcze w najmniej spodziewanym momencie, kiedy już wydawało się, że cały i zdrowy dotrę do końca części kolarskiej, na zupełnie suchym odcinku jakiś dublowany jegomość nie wytrzymał ciśnienia i odbił kierownicą w lewo wywracając kolegę, który jechał równolegle ze mną. Widząc, co się gotuje, zakląłem tylko siarczyście. Byłem świadom nieuchronności kolejnych zdarzeń, które już tradycyjnie dosięgają mnie w tym gościnnym mieście. Przy 36-38 km/h podcięty zawodnik wleciał mi prosto pod koła, a ja mogłem jedynie biernie patrzyć jak suchy już asfalt niebezpiecznie zbliża się do mojej twarzy. W ostatniej chwili udało mi się wyciągnąć ręce i chociaż trochę uchronić pozostałe części ciała.
Palnąłem głową o nawierzchnie i przeszlifowałem całą lewą stronę ciała. Pierwsza myśl po glebie to wściekłość i bezsilność. Ale dosłownie dwie sekundy później wyszarpywałem swój rower, splątany w jakimś abstrakcyjnym uścisku z inną maszyną. Nawet nie sprawdziłem, co mi dolega. Zauważyłem jedynie, że Bartek Awruk i Artur Czerwiec, z którymi współpracowałem na trasie, przerażeni zwolnili i spojrzeli za siebie, sprawdzając czy żyję. Ku ich zdziwieniu nie minęło kilkanaście sekund, a już byłem z nimi i wspólnie kontynuowaliśmy jazdę. Co prawda miałem mocno obolałe kolano, łokieć, biodro i łopatkę, a kierownica zwinęła mi się w jakiś nienaturalny kształt, ale uznałem, że wycofanie się nie jest opcją. Znów miałem przed oczyma zakrwawioną Maryśkę Cześnik podczas Igrzysk w Londynie. „Skoro ona dała radę to i ja muszę” – prowadzony tą myślą zakończyłem część rowerową i walczyłem na wyjątkowo dla mnie niekorzystną trasą biegową. Siedmioprocentowe podbiegi to nie jest to, co kocham najbardziej. Do mety dotarłem, ale o satysfakcji mowy nie było. Była raczej wściekłość, że nie dość nie ze swojej winy się poobijałem, to jeszcze wyniki tych zawodów nie dały mi żadnej odpowiedzi na pytanie, gdzie jestem?
Okazało się, że obrażenia po kraksie nie były aż tak bardzo dotkliwe, jak choćby rok wcześniej. Oczywiście szlify goiły się i wciąż goją słabo. Ale czego tu oczekiwać, skoro regularnie moczę swoje strupy w chlorowanej wodzie na basenie. Dużo większy kłopot miałem z łydką, w której pod wpływem zimnej wody jeziora i zbyt stromych wzniesień łapały mnie kurcze. I niestety przez kilka dni nie mogłem w ogóle biegać, ani nawet za bardzo chodzić , bo przeszywający ból kompletnie mnie paraliżował. Przez chwilę byłem nawet bliski rezygnacji ze startu w Piasecznie. Na szczęście, moja Joasia siła zaciągnęła mnie do fizjoterapeutki, której doprowadzenie mnie do pełnej formy zabrało dosłownie 40 minut. Po raz kolejny przekonałem się, że na pewnym poziomie warto choćby raz na jakiś czas korzystać z odnowy i masażu. Dzięki temu regeneracja zajmuje dwa razy mniej czasu. Szczęśliwy, że nic nie stanie mi na drodze przed kolejnymi zawodami przystąpiłem do końcowych przygotowań. Tu warto zaznaczyć, że impreza na przedmieściach Warszawy była dla mnie szczególnie ważna i to nie tylko ze względu na bliskość stolicy.
Tak się składa, że w Piasecznie właśnie spędziłem swoją nastoletność. Jestem absolwentem lokalnego liceum, przez lata reprezentowałem miejscowy klub w kosza, a na Górkach Szymona, gdzie miały się odbyć zawody chodziłem na pierwsze randki z dziewczynami. Wiedziałem, że na miejscu spotkam wielu moich bliskich znajomych i bardzo chciałem się pokazać od dobrej strony. Nie będę Was zamęczał matematycznymi szczegółami moich odczuć z tej rywalizacji. Bardziej istotna jest dla mnie pozytywna nauka, jak wypłynęła z tego wydarzenia. Żeby nie było wątpliwości, zawody wyszły mi całkiem nieźle, a efektowny finisz na piaszczystym podbiegu do mety i obrona pozycji przed nacierającym przeciwnikiem podniosły we mnie poczucie własnej wartości. Ktoś z boku mógłby uznać, że nie ma się z czego cieszyć. Jeśli pozycja w generalce i wynik z pływania i biegania można uznać za dobry, to już pozostałe elementy mogłyby poddawać w wątpliwość mój entuzjazm. Mniejsza o to, że pojechałem na rowerze poniżej swoich możliwości. To się zdarza.
Ale dwa fakty idealnie łączące się w całość pewnie rok temu mogłyby mnie złamać. Po pierwsze dałem się znów wyprzedzić mojemu serdecznemu przyjacielowi, a zarazem największemu rywalowi Łukaszowi Grassowi. Ale jakby tego było mało, to właśnie Łukasz zabrał mi miejsce na podium w kategorii. Czwarte, najgorsze miejsce dla sportowca i to ze stratą zaledwie 30 sekund, w ogóle mnie jednak nie ruszyło. Jestem z siebie cholernie dumny, bo po pierwsze mimo, że pokonał mnie Ojciec Dyrektor, to jednak po tym jak mnie wyprzedził na biegu, utrzymywałem się blisko niego. Udało mi się też pokonać innego mojego stałego konkurenta Artura Czerwca i to na biegu, a pamiętajmy, że w moim przypadku to święto. Przede wszystkim jednak, zacząłem oceniać swój występ w kontekście własnego samopoczucia i tego, ile z siebie dałem – znacznie mniej niż wcześniej patrząc na innych.
Brak miejsca na podium potraktowałem bardziej w kontekście tego z jakimi zawodnikami przegrałem, a nie przez pryzmat samej porażki. Patrząc na zdjęcia z imprezy widziałem na podium facetów, którzy są znakomitymi triathlonistami i bezwzględnie zasłużyli na ten sukces. Jestem nawet dumny, że mogłem być tuż za nimi. A dodam, że w naszej kategorii – M35 w Piasecznie zawody ukończyło 110 zawodników, dokładnie 25% wszystkich na mecie. Myślę, że chyba na tym polega coraz większa sportowa świadomość i doświadczenie. Trzeba wiedzieć na co nas stać i umieć doceniać swój wynik, nawet jeśli na tle innych jest on mniej imponujący. W ostatnią niedzielę Michał Majka, Kamil Nagórski czy Łukasz Grass byli po prostu lepsi i w pełni zasłużyli na swój sukces. Tak jak na sukces zasłużyli inni znakomici zawodnicy w poszczególnych kategoriach. I nie będę szukał tłumaczeń, że coś mnie bolało, miałem jakieś problemy techniczne albo nie dałem z siebie wszystkiego. Wszystko było ok.
Przez ostatnią zimę, szczególnie wśród „amatorów” poziom niezwykle się podniósł i coraz częściej trzeba będzie zaakceptować gorycz porażki. Tylko pytanie, czym dla każdego z nas jest porażka?! Bo przegrać z innym triathlonistą to żadna ujma, szczególnie, że każdy z nas ciężko i rzetelnie przepracował cały okres przygotowawczy. I nie ma znaczenia, czy walczymy o podium czy o miejsce w kolejnej dziesiątce. Panie i Panowie! Chylę czoła, ale to wcale nie oznacza, że mam zamiar złożyć broń. Sezon dopiero się rozkręca i wiele się może jeszcze zmienić. Najważniejsze, że nawet po największym zawodzie, możemy na mecie przybić sobie piątkę i być przyjaciółmi.
Panowie Redaktorowie. Iron war! 🙂
Gdzie tu się zaznacza lajka..? 😉
Nieźle, nieźle, nie najgorzej! 🙂 Czasówka na rowerze przyjemna! A rower raczej nie Retro! Bardziej futuro!
Och i Ach! A propos felietonu. Duże brawa jeżeli chodzi o wynik. :-). Co Redaktor, to Redaktor :-).
Super felieton! Oczywiście, że taki start to powód do zadowolenia a nawet dumy, warunki były ekstremalne, kategorię z Łukaszem macie bardzo mocną i jesteście w czubie. Gratulacje! W Ełku Łukasz może już nie mieć tak łatwo, bo wiadomo pływanie dłuższe, a bieg o 500 m krótszy i to już może wystarczyć nawet przy tempie z Piaseczna do wygranej, będzie ostra walka;)))
Dzieki Maciek! Rywalizacja z tobą, to czysta przyjemność 🙂 w Piasecznie było blisko, żebyś złoił mi tyłek. 30 sekund starty, to żadna strata. Gdybys pojechał swoje na rowerze, byłoby pozamiatane 🙂 wyglada na to, ze w tym roku ostatni raz pościgamy sie w Ełku…a tam jest w cholerę duzo pływania!! 🙁
Brawo! Kazda „swieta wojna” konczy sie na mecie wzajemnymi gratulacjami! Kapitalny tekst:)
szkoda, że Pan Dowbor nie założył pełnego koła, może wtedy by coś pomogło przy tak dużych prędkościach 🙂
Super tekst. Opis wywrotki w Olsztynie tak sugestywny, że sam się zacząłem oglądać co mam obtarte 🙂
Panie Maćku – Gratuluję wyniku! Świetny tekst 🙂
Chylę czoła i życzę dalszych sukcesów! Dodam tylko, że przed startem w HST 2012 śmiałem pomyśleć, że Pana to na pewno wyprzedzę i jakże się zdziwiłem kiedy na biegu się spotkaliśmy – chwilkę pogadaliśmy i ja pobiegłem szybciej… tyle, że miałem przed sobą o jedno okrążenie więcej do zrobienia :)))))
Gratuluję felietonu, a ostatni akapit jest esencją tego sportu.