Hawaje Jerzego Górskiego – część II

„Wyjechałem sprawdzić trasę rowerową i 500 metrów przed hotelem urwał mi się film. Budzę się w szpitalu. Potrącił mnie samochód.  Miałem połamane ręce, nogi, szczękę. „Ku..! Znowu nie pojechałem na Hawaje”.  To były moje pierwsze słowa po przebudzeniu. 


Zapraszamy na drugą część wywiadu z Jerzym Górskim. Pierwszą przeczytasz tutaj: „Zacząłem ćpać życie na nowo” 

 

Grass: Ogromna wola walki i chęci doprowadziły cię na najbardziej prestiżowe zawody na dystansie Double Ironman i ULTRAMAN.

 

Górski: Zanim to się stało było jeszcze kilka innych, drobnych sukcesów. Załapałem się na Mistrzostwa Europy w ‘88 roku. W tamtych czasach triathlon trenowali niekoniecznie profesjonaliści. Był taki materiał, jaki był. Nigdy nie byłem zawodowcem. Czasami stwarzano mi warunki do trenowania zbliżone to tych, jakie miała elita. Dopiero po kilku latach przyszli pięcioboiści i od razu wskoczyli do czołówki. 1500 metrów pływali w 19 minut, a ja w 23, 10km biegali w 35 min, a ja w 37. Wiedziałem, że na krótkich dystansach nie mam szans. Dla mnie nadzieją były długie dystanse. Im trudniejsze warunki napotykałem, tym lepiej się czułem. I od zawsze marzyłem o zawodach ULTRAMAN na Hawajach.

 

Co to takiego?


Dowiedziałem się o tym z czasopisma, w którym dużo pisano o najlepszych  triathlonistach tamtego okresu: Scott Tinley, Scott Dave i Scott Molina – trzech panów Scottów. Ten ostatni wystartował właśnie w zawodach Ultraman , pokonując w trzy dni całą wyspę Big Island. Pierwszego dnia płynie się 10 km, a po wyjściu z wody jedzie rowerem 144km na najwyższy wulkan, gdzie w wojskowym ośrodku nocuje się do rana. Drugiego dnia pokonuje się rowerem 270 km, a trasa prowadzi najpiękniejszą stroną wyspy z wiszącymi ogrodami. Ostatniego dnia biegnie się 84 km do miejsca startu na wodzie. To jest 3-dniowa przygoda! Start na wyspie, gdzie narodziła się legenda Ironmana. Pisałem listy z prośbą o zaproszenie do Stanów Zjednoczonych. Nie miałem żadnej odpowiedzi. Rzuciłem więc Amerykanom wyzwanie. Postanowiłem zrobić podobny dystans w Polsce, chcąc im udowodnić że jest tu gość, którego warto zaprosić. Miałem drugi czas na świecie, pierwszy w Europie. Niewiele brakowało mi do Scotta Moliny, choć miałem świadomość, że startowałem w innych warunkach. Przetłumaczony dokument wysłałem do USA. Żadnej reakcji. W tym czasie na swojej drodze spotkałem Antoniego Niemczaka. Nazywano go Mister Second Place, ponieważ wiele z silnie obsadzonych biegów kończył na drugim miejscu. Maraton biegał w czasie 2:09:42. Zaprosił mnie do siebie za Ocean i stworzył warunki w jakich ćwiczą zawodowcy.  To był rok 1990. Kiedy poszedłem po wizę, przed ambasadą stał tłum ludzi, którzy kombinowali co i jak przedstawić, żeby dostać pozwolenie. A ja, facet po Monarze, przyszedłem i mówię, ze chce wystartować na Hawajach. Pokazałem im potwierdzenie na piśmie, które przysłał Antoni. Bach! Na pół roku wiza. Wyszedłem i od razu pytania: „Jak ty to zrobiłeś? Ile to kosztuje?” Mówię , że nic nie kosztuje. Trzeba zacząć trenować triathlon.

 

Poleciałeś do Stanów i u Antoniego Niemczaka trenowałeś na wysokości 2400 metrów nad poziomem morza.
 
Jeden z największych płaskowyżów świata. Basen, źródlana – ciepła woda. 20-30 km dalej pływałem w piance w zimnej wodzie. Jeździliśmy w góry na 3 tysiące metrów i tam biegaliśmy. Po kilku tygodniach Antoni zgłosił mnie do tzw. „Biegu śmierci”. Poleciałem do Squaw Valley na zawody „100 miles in one Day”. Zwycięzca dostaje złotą klamrę. Ci, którzy ukończyli bieg przed upływem 24 godzin – srebrną, ci, którzy zmieścili się w limicie 30 godzin – brązową. Pierwsze 100 km przebiegłem w 10 godzin. Byłem cały czas w czołówce – 16-17. Tylko pierwszy zawodnik był daleko od grupy. Za tak szybkie tempo zapłaciłem wielką cenę. Ostatnie 24 km przeszedłem podpierając się kijem. Ale ukończyłem zawody i dostałem brązował klamrę.

 

Kiedy wróciłeś do Polski?

 

W grudniu 90-tego roku. W Polsce czekało na mnie zaproszenie na Ultramana. Niestety było już za późno. Start był listopadzie. Rok później wystartowałem w maratonie nowojorskim i złapałem kontuzję ścięgna Achillesa. Znów nie mogę pojechać na Hawaje. W 1992 roku na maratonie znowu Achilles! I tak przez 3 lata „wybierałem się” do USA na zawody życia i zawsze coś się działo. I wreszcie 94 rok – jestem świetnie przygotowany do Ultramana i w międzyczasie jadę na zawody do Węgier, gdzie startuje moich dwóch młodych zawodników. Wyjechałem sprawdzić trasę rowerową i 500 metrów przed hotelem urywa mi się film. Budzę się w szpitalu. Potrącił mnie samochód.  Miałem połamane ręce, nogi, szczękę. „Ku…! Znowu nie pojechałem na Hawaje”.  To były moje pierwsze słowa po przebudzeniu. Przywieźli mnie po 17 dniach do Polski. We wrocławskim szpitalu stwierdzają, że mam wstrząs mózgu, że nie wolno było mnie wypuścić ze szpitala.  Ale ja ćwiczę na łóżku. Inni pokazują mnie palcami i mówią, że to ten, któremu popieprzyło się w głowie. Po ostatniej operacji wychodzę na spacer cały odrutowany, z rurką przez którą dostarczano mi pożywienie. Zaczynam maszerować, później biec, chodzić na basen. W tajemnicy – nikt nic nie wie. Jest rok 1995 i zostało 4,5 miesiąca do startu. Lecę. Śpię jeden dzień i startuję. Jakie błędy! Wszystko skrajne, wszystko nieprawidłowe!  Zrobiłem tam tylko jeden trening i na drugi dzień popłynąłem 10 km w słonej wodzie. Założyłem nowe okulary – kolejny błąd! Po kilometrze wszystko mi napuchło, więc musiałem je ściągną. Później rower. Jadę i nagle trzaskają szprychy. Jesteśmy na wulkanie. Tu nic nie ma! Żadnej miejscowości. Ekipa, która pilotowała zawodników zabrała mnie do mechanika. Naprawili koło, ale po 40 km znowu strzeliła szprycha. Z felgi zrobiła się ósemka. Odgiąłem na boki hamulce żeby nie zawadzały i tak dojechałem do mety drugiego etapu. Na koniec, trzeciego dnia przebiegłem 84km. Na mecie uniosłem ręce do góry, ściągnąłem czapkę…i wszystko puściło. Koniec triathlonu.  Zrobiłem to, co chciałem.  Wróciłem do Polski i zaczęły się leczenia, bo przecież to, jak trenowałem po wypadku było chore. Chodziłem do różnych lekarzy, ale w końcu, po latach sam wypisałem sobie receptę. Wracam do sportu.

 

I jako – niedługo już – 60-latek chcesz wystartować w oficjalnych Mistrzostwach Świata na dystansie olimpijskim. Po co?

 

W całej amatorskiej karierze sportowej nie dane mi było wystartować w oficjalnych zawodach tej rangi. Wszystkie te wariackie dystanse, które robiłem są nieoficjalne. Zacząłem kolejny nowy etap w swoim życiu. Co z tego, że niedługo skończę 60 lat. Mam marzenie wystartować na prawdziwych mistrzostwach świata na dystansie olimpijskim….a kiedyś może Ironman? Zobaczymy na co pozwoli mi zdrowie. Po wielu latach przerwy znowu zacząłem przygodę z triathlonem. Zrzuciłem 11 kilogramów. Ważyłem już 96kg i ciężko mi było zawiązać sznurowadła. Dyszałem, kiedy wchodziłem po schodach na drugie piętro. Miałem nadciśnienie 180/120. Stanąłem i pytałem siebie: „Co się dzieje?”. Żona też żartowała: „Ty jesteś grubas. Zrób coś z tym”.  Trenuję i na nowo odżyły marzenia.

 

A jak przygotowania?

 

6 min 30sek na kilometr. A w przeszłości potrafiłem biegać tempówki 3:10min/km. Wszedłem do wody po latach niepływania i 100 metrów pokonałem w 2min 30sekund. Boże Kochany!  Ale już wszystko sobie w głowie ułożyłem. Czas jest nieistotny. Ważne żeby pojechać i godnie wystartować.
 
I wiek w tym nie przeszkadza?

 

Wręcz przeciwnie – to jest dusza sportowca. Teraz tylko rozsądnie to wszystko zaplanować. Mam nadzieję, że tak duże doświadczenie jakie mam, pozwoli mi ukończyć zawody. A najważniejsze cele w życiu są już inne.  Mam dom, pracę, żonę i córkę. Nie jestem już tak zmotywowany jak wtedy, kiedy miałem tylko triathlon. Teraz mam wiele innych ważnych spraw, które trzeba umiejętnie pogodzić.

 

Podróżujesz z torbą sportową?

 

Od zawsze. Kiedy pół roku temu wróciłem do systematycznego treningu, to zawsze coś zabieram. Na pewno sprzęt do pływania. Gdziekolwiek bym nie pojechał, trafię przecież na basen.  A jeszcze prostsze jest założenie butów biegowych.  Trzeba tylko chcieć. Wstań. Załóż dresy i wyjdź z domu. Zrób coś. A jeżeli ktoś mówi: „O kurczę! Ja nie mogę” – OK. Szanuję to. Twoja sprawa. Każdy jest inny.

 

A Ty pchasz się na Mistrzostwa Świata w Triathlonie. Wiesz, że teraz nie ma już odwrotu?

 

Wiem. Moja żona też wie, moja rodzina wie. To jest część mojego niezrealizowanego życia, ale nie będę robił nic za wszelką cenę. Chcę tylko godnie wystartować. Dam radę. Znam ludzi po 70-tce, którzy dopiero zaczęli się ruszać i czują się świetnie. Biologii się nie oszuka. Odpływ jest, ale można go opóźnić.

Powiązane Artykuły

1 KOMENTARZ

  1. brawo brawo brawo, zmotywowal mnie ten artykul do dalszej pracy nad soba i swoimi slabosciami – dziekuje i trzymam kciuki!!

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,702ObserwującyObserwuj
453SubskrybującySubskrybuj

Polecane