„Głowa chciała, ale noga to olała” – Krzysztof Spyra

Bardzo dziwne zawody. Wybór Mateusza okazał się zaskakująco… zaskakujący. Jednego nie przewidział – temperatury.  Okolice 30-tu stopni odczuwalne na końcówce roweru i na biegu, to dla nas, białasów z mazowieckich nizin, nieco za dużo.  Nałożony na temperaturę i wilgotność efekt braku aklimatyzacji (zawody w niedzielę, a lądowanie na miejscu w piątek po południu) spowodował wariackie reakcje organizmu. Wypłukanie z elektrolitów, przykurcze dwugłowego i generalnie siła mniejsza pewnie o około 10-15% od optymalnej.  Kolejna lekcja i nowe doświadczenia.  Bardzo dobre doświadczenia i nauczka: „Daj sobie spokój ze startami w innych strefach, w upale, wilgotności, bez aklimatyzacji. Nie nadaję się do tego.”  Ale po koleI…

 

Po zeszłorocznych mistrzostwach świata Ironman 70.3 w Kanadzie, mój przyjaciel Mateusz Walczak (AG 35-39), namówił mnie (AG 40-44) na zawody 70.3 w Raleigh, w Północnej Karolinie, bo: „wszystko sprawdziłem, łatwiutkie zawody, będzie łatwo złapać slota na MŚ, polecimy na ostatnią chwilę i nie trzeba się będzie nawet aklimatyzować… jedziemy!”.  No to pojechaliśmy. Tzn. polecieliśmy. Na miejscu check-in bezproblemowy, szybka akcja z zamiarem pójścia spać wg. polskiego czasu. Tylko jakoś tak… gorąco. A może tylko nam się wydawało… Humory dopisywały.

 

spyra1

Zawody
Pływanie w jeziorze. Przed startem informacja, która mnie ucieszyła: bez pianek. Super. Tzn. I super i nie. Bo z jednej strony szansa na większą przewagę po pływaniu, ale jednak zawsze to trochę ciężej.  Ale to nie okazało się kluczowe. Jak policzyłem później, po drodze musiałem wyprzedzić… około 500 osób. Tak! Pół tysiąca! Na początku szlag mnie trafiał za każdym razem, kiedy musiałem zwalniać, omijać, wyprzedzać, ale po ok. 1000 metrów, to już wręcz śmiałem się do siebie. Zrobiłem też coś, na co miałem już kiedyś ochotę: płynącą parkę grubasków wyprzedziłem … pod spodem.  Ciekawe co pomyśleli… „oh shit! look John! is it a shark?!”.  Pływanie okazało się baaaardzo wolne. 28 minut z hakiem?! Ale i tak wystarczyło na 1 miejsce po pływaniu z chyba 3,5 minutową przewagą nad czołową resztą. W generalce też nieźle, bo chyba 15 w stawce na około 50 PROsów. Ale coś nie tak z tym pływaniem. Albo było dłuższe, albo to nie była stojąca woda – może jakaś rzeka przepływała przez to jezioro? W każdym razie nastawiałem się na max 25 minut bez pianki, a tu taki czas. PROsi też wolno. Najlepsze czasy to 26-27 minut, ale oni nie musieli przedzierać się przez kilkuset AG’s…

 

Rower

Trasa co do sumy przewyższeń (ok. 800m) to w zasadzie to samo, co można spotkać na IM 70.3 w Pescara/Mallorca/Haugesund/Mt Tremblant. ALE…. Ale tutaj profil nazwałbym dzikim. Profil bardzo rwany, chaotyczny, wybijający z rytmu. Generalnie „od bandy do bandy”.  Trudny. Wiatr w zasadzie neutralny, bo większość trasy półwiatrem, halsowania nie było, ale mediana czasów prosów 2:10-2.20 daje obraz, że bardzo szybko to nie było. Po rowerze dalej prowadzę z łącznym czasem 2:55. Następny po mnie ma 5 minut straty i czas powyżej 3 godzin.  Ale…

 

Ale nastało bieganie.

W T2 schodząc z roweru zapadła się pode mną lewa noga. Co jest??!! Nadepnąłem na coś śliskiego? Banan? Żel?… nie,  po prostu „dostałem w pysk” od lewego dwugłowego. Już wiedziałem, że mam po zawodach. Nie dam rady wejść na tempo z wyłączoną nogą. Ale podejmuję próbę. Ładuję tabletkę Diclac’a, shot z guaraną, 2 żele do kieszeni i lecę. Pierwszy kilometr 5min. Drugi 4.45… ok, może się rozkręcę. Ale przychodzi mi to z tak cholernym wysiłkiem, że mam ochotę po prostu zejść z trasy. Ewidentnie kuleję i biegnę mocno niesymetrycznie. Noga z zepsutą dwójką jakby tylko łapie grun,  ale nic sobą nie zabiera. Generalnie jest do d*py… po 3km już wiem, że nic z tego nie będzie. Szybka kalkulacja w głowie: zejść z trasy i olać to, czy truchtać do mety ryzykując, że kompletnie załatwię sobie nogę. To mi nie wygląda na zerwanie, a raczej na jakąś awarię zmęczeniową. Dobra… lecimy dalej. Przez kolejnych 18 km słowo „k***a m*ć” wypowiedziałem w myślach jakieś 300 razy, a na głos to chyba z 5 razy. Ze złości i bezsilności. Prowadziłem jeszcze chyba do około 5-10km biegu, a potem pojawiły się chłopaki, a raczej ich plecy z mojej kategorii. Dupa.

Ostatecznie ukończyłem na 9 miejscu. Udało się też cudem i absolutnym łutem szczęścia dostać kwalifikację na mistrzostwa świata w Zell-am-See. Nie sprawiło mi to żadnej radochy. Nie chciałem tak. W planach miało być pudło, a nie to, co się wydarzyło. Lekcja pokory. Głowa chciała, ale noga to olała. Nie udało mi się pokonać nogi żadną z moich tajemnych gadek z samym sobą. Nic nie działało. Nie dało się wyłączyć receptorów bólu w nodze. No trudno.  Mateuszowe „łatwiutkie zawody”… to nie były.  Mateusz chyba zadowolony w miarę, ale bez slota.  Szkoda.

 

Przede mną start w Poznaniu na olimpijce i w sztafecie „Zakapiory” tamże, a potem ostatniego dnia sierpnia mistrzostwa świata w Austrii.  Nastrój mam bojowy na obydwie imprezy i już się nie mogę doczekać startu.

Powiązane Artykuły

7 KOMENTARZE

  1. Nie kwestionuję osiągnięć i poziomu sportowego ale może odrobina skromności by nie zaszkodziła .

    .. pływanie – wyprzedziłem 500 osób płynąc pod nimi ..
    … rower – wyprzedziłem już wszystkich
    .. bieg – złamałem nogę ale i tak wygrałem

  2. Krzysiek, super artykuł, gratuluję kwalifikacji na MŚ.
    Do zobaczenia na Warszawiance. Pozdrawiam Sebastian.

  3. Gratulacje… Wynik (4:41) biorąc pod uwagę okoliczności bardzo dobry i w tym roku raczej (albo jeszcze 🙂 poza moim zasięgiem… A gdyby bieg był na poziomie 2014 to pudło byłoby nie wyjęte…

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,388ObserwującyObserwuj
434SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze