Triathlonowy wyścig śladami Franka Morrisa? Escape From Alcatraz to jedne z najbardziej klimatycznych zawodów na całym świecie. Okazję by się o tym przekonań miał Łukasz Remisiewicz.
ZOBACZ TEŻ: Triathloniści uciekają z Alcatraz. Komu się uda?
Escape From Alcatraz Triathlon to jeden z najpopularniejszych wyścigów na całym świecie. Owiany legendą więzienia stwarza niepowtarzalny klimat. Łukasz Remisiewicz w rozmowie z Akademią Triathlonu opowiada o ucieczce w otoczeniu rekinów…
Nikodem Klata: Skąd wziął się pomysł na start w Escape From Alcatraz Triathlon?
Łukasz Remisiewicz: Byłem w San Francisco koło 2015-2016 roku. Stałem na plaży, robiłem trening open water i powiedziałem sobie: „ale fajnie byłoby się przepłynąć z Alcatraz do brzegu”, nie wiedziałem wtedy, że są takie zawody jak Escape From Alcatraz Triathlon.
Nie pamiętam, w jaki sposób się dowiedziałem, ale gdzieś ta informacja się pojawiła. Dwa lata później we Włoszech na wakacjach dostałem maila, że są zapisy. Powiedziałem sobie: „A dobra, może mnie wylosują”. No i wylosowali.
NK: Mówiąc o EFAT, mówi się przede wszystkim o niepowtarzalnym klimacie tego miejsca…
ŁR: Sama historia Alcatraz mówi o tym, że więznienie zostało tak zbudowane, żeby nikt z niego nie mógł uciec – to już buduje klimat, szczególnie jak pojedziesz zwiedzać wyspę kilka dni wcześniej i widzisz jaki odcinek masz do pokonania wśród dość dużych fal. Na pewno jest dużo strachu.
Woda nie wygląda na spokojną. Zazwyczaj w San Francisco jest zimno i mocno wieje. Do tego, jak poczytasz dokładnie na oficjalnej stronie zawodów, to znajdziesz informację, że jest tam: „bogate życie morskie, w tym rekiny”. Niby jest napisane, że nie lubią ludzi, ale sam fakt ich obecności działa mocno na głowę.
Od początku wiesz, że pływanie nie będzie łatwe i raczej całe zawody do najprostszych nie należą. Rower ma sporo przewyższenia, a bieganie jest pofałdowane i po bardzo zmiennej nawierzchni.
NK: Woda ma być nie tylko lodowata, lecz także, tak jak już mówiłeś, wypełniona rekinami – czułeś przypływ adrenaliny płynąc?
ŁR: Najbardziej stresowałem się właśnie tego. Nie bałem się zimna. W San Francisco można zaobserwować też lwy morskie. Mimo tego, że mają być przyjazne i nic nie robią ludziom, to jednak to jest kawał wielkiego zwierzaka, a dla mnie nawet meduza jest niekomfortowa (śmiech). Uwielbiam pływać i nie mam z tym żadnego problemu, ale jak dotknę czegoś w wodzie, to nie jest najprzyjemniej (śmiech).
Fajne w pływaniu jest to, że tam nie ma żadnych bojek, wyznaczających trasę. Trzeba się po prostu dostać z miejsca na miejsce. Oczywiście jest sporo kajaków i ratowników, ale to, co musisz zrobić przed startem, to nauczyć się dokładnie nawigować. Jest filmik instruktażowy, z którego się uczysz. Przykładowo: przez pierwsze 7 minut nawigujesz dwa kominy, później na czerwony budynek z białym dachem, później na dwa wielkie drzewa itd.
Teoretycznie płyniesz cały czas do przodu, w stronę brzegu, ale prąd znosi trochę w prawo – są takie żarty, że jeśli dopłynąłeś do Golden Gate, to jesteś już za daleko.
NK: Jednym z charakterystycznych elementów tych zawodów jej skok z łodzi do wody…
ŁR: Na statku panuje niesamowita atmosfera. W Polsce na zawodach rozmawia się o tym, na jaki czas chce się popłynąć, a tam ludzie cieszą się po prostu z przygody.
Pogoda była słaba, a z łódki nie było nic widać. Woda nie była zimna, ale ja nawet nie miałem czasu się nad tym zastanawiać, bo dojeżdżając rano rowerem do strefy zmian, poszła mi szytka i wiedziałem, że nie będę w stanie wyjść na rower.
Byłem troszeczkę załamany. Na łódce miałem raczej słaby nastrój. Nagle powiedzieli, że skaczemy do wody, więc ja z myślami gdzie indziej po prostu skoczyłem.
NK: Co stało się z rowerem?
ŁR: O 5 rano, jadąc do strefy zmian, 3 km przed strefą puściła mi szytka z przodu. W Polsce na zawodach na 90% jest serwis, który wymienia koło. Tam był serwis, ale nie mieli żadnych zapasowych kół. Nie było szans na podmiankę.
NK: Ale sędziowie pozwolili wyjść na bieg…
ŁR: Tak. Zdjąłem chip, dostałem DNF, ale mogłem ukończyć zawody.
NK: Jednym z jego najbardziej popularnych punktów wyścigu jest 400-stopniowa wspinaczka po piaskowych schodach….
ŁR: Bieg jest naprawdę ciężki. Jest dużo mocnego biegania, pod górę, po wąskich ścieżkach, przy ruchu otwartym. U nas przy tym wszystkim mocno lał deszcz.
Przez przygodę z szytką nie mogłem wyjść na rower, ale tak jak mówiłem, sędziowie pozwolili mi przeczekać, aż ludzie zaczną wychodzić na bieg i wystartować razem z nimi. Poczekałem więc na mojego kolegę Kubę i pobiegłem. Godzinę stałem w strefie zmian, w lejącym deszczu, zmarznięty. Miałem na sobie piankę i kurtkę. Chodziłem dookoła strefy, żeby nabrać trochę ciepła. Trochę się obawiałem czy w ogóle będę w stanie biec.
Schody z pewnością nie są łatwe. Są mniej więcej w połowie trasy, gdzie przez pierwszą jej część wbiega się cały czas do góry, potem zbiega się szutrem i biegnie się plażą. I potem Sand Ladder – 400 schodów… O biegu nie ma mowy. Jest nawet premia za najszybszy czas wejścia po tych schodach.
NK: Mimo wszystko pisałeś, że fakt niemożliwości zrobienia całego triathlonu był dla Ciebie bardzo dołujący…
ŁR: Jedziesz na drugi koniec świata i chcesz przeżyć fajną przygodę, a jest klapa. Ale wyszedłem już z zamartwiania się, bo trzeba szukać pozytywów.
Super, że mogłem pójść na bieg i skorzystać na tyle, ile się dało w danej chwili. Szczęście jest takie, że szytka poszła na dojeździe, a nie dwie godziny później przy zjeździe. Nigdy nie wiadomo, co mogło się zdarzyć…