Norseman 2013 – po kolei – 3

Długi drugi etap Norsemana i – niestety – długi opis…wybaczcie 🙂

 

 

Odcinek kolarski zaczyna się od fragmentu, który znam już na pamięć z filmiku Norseman ’12: Przejazd przez placyk w 'centrum’ Eidfjord, i dalej w kierunku Hardangervidda, pod kładką, po której dzień wcześniej biegliśmy na treningu.

 

Początkowe 5km traktuję jako rozkręcenie nogi, przyzwyczajenie się do nowego ustawienia ciała – droga już jest nachylona, ale bez problemu jadę na blacie i utrzymuję prędkość ok. 35kph. I od pierwszych początku zaczynam ładowanie pokarmowe: daktyle, morele, popijam węglowodanami. Cykl powtarzany w odstępach kilkuminutowych.

Już od początku możemy się delektować fascynującymi widokami: trasa prowadzi wzdłuż rzeki, dalej brzegiem jeziora Eidfjorvatnet i przełomem rzeki Bjoreio. Zawodnicy nie tracą zbyt wiele z tego urzekającego obrazka – w miejscach gdzie droga prowadzi tunelami, trasa kolarska biegnie głównie tzw. starą drogą, półką skalną tuż nad rzeką. Nawierzchnia jest tu marna, ale co tam…

 

Gdy znowu jedziemy główną drogą, powoli zaczyna robić się ciasno od ruchu samochodowego. Głównie od suport teamów, ale nie brakuje też turystów. Jest pewien kłopot z camperami – przy ich szerokości, wyprzedzenie rowerzystów jadących dość dobrym tempem jest bardzo trudne i tworzą się kilkunastosamochodowe zatory. Dobrze, że moi mieli od razu ruszyć do góry – wiem , że będą gdzie trzeba na czas.

 

Zgodnie z tym, co ustaliliśmy, mając przed sobą profil trasy – mamy kilka 'koniecznych punktów spotkań’ – wyznaczonych orientacyjnie w oparciu o pokonany dystans, gdzie w pierwszym możliwym do spotkania miejscu będę mógł pobrać paliwo i zobaczyć długo oczekiwane znajome twarze.

Wg ustaleń – w każdym z nich mogę pobrać bidony izo i carbo, banana plus ew. colę lub wodę. Pełen wypas :-).

 

Pierwszy taki punkt znajduje się w ok. połowie podjazdu, za drugim tunelem.

 

Sprawdziliśmy całą trasę kolarską dwa dni wcześniej, jest kilka tuneli, w tym jeden w kształcie spirali, gdzie wykonuje się prawie dwa pełne obroty. Zawodnicy pokonują tylko dwa tunele – w miarę proste: krótszy tylko dla rowerów, z palącymi się pod ścianami świeczkowymi lampionami (!), dłuższy, samochodowy,  ma ponad 2 km i jest dość nużący. Hałas samochodów, spaliny, mdłe światło i dość klaustrofobiczne otoczenie męczą bardziej niż spore już nachylenie drogi.

 

Od ok. 10km. Nachylenie ma już ok.8%, jednak miejscami, zwłaszcza gdy omijamy kolejne tunele zdarzają się znacznie bardziej strome stopnie. Poza tym, pojawił się nieodłączny tego dnia przyjaciel – czołowy wiatr. Temperatura – całkiem miłe 16-18Ci spada z każdym pokonanym kilometrem.

Od początku poważnej jazdy pod górę kręcę swój 'salmopolski młynek’, z którym zdążyłem się zżyć na górskich treningach – kadencja 90+, 39/23. Zgodnie z zasadami, na podjazdach nie ma kar za drafting – przy tych warunkach drogowych nie sposób go uniknąć. Dzięki jeździe na młynku  nie mam problemu z wyprzedzaniem – gdy zbliżam się do kogoś wolniejszego bez problemu zwiększam kadencję i dość gładko mam o 3-4km większą prędkość.

 

W T1 Gosia mówiła, że jest OK, mam miejsce ok. 110 – niby czarny zakres, ale zaczynam się denerwować – coraz więcej zawodników mnie wyprzedza, już na pewno ok. 10. Niektórymi się nie martwię – przez piłowanie pierwszego podjazdu na stojąco na wysokim przełożeniu pewnie daleko nie odjadą, jednak część to z pewnością lepsi ode mnie kolarze. Prawie wszyscy na lepszym sprzęcie, ale o to akurat nie trudno :-).

Muszę uważać, choć zgodnie z założeniami, pod żadnym pozorem nie mam zamiaru przypalać się na pierwszym, czterdziestokilometrowym podjeździe.

 

Trudność tzw. starej drogi najbardziej uwidacznia się w tym, jak szybko zmienia się jej wysokość w stosunku do drogi samochodowej. Jesteśmy jakieś 30m niżej, kilka zakrętów i już równo, za chwilę znowu wyżej, i tak kilkakrotnie.

Celowo na całej trasie nie patrzę na przejechaną odległość – zrobię to jedynie w przypadku podejrzanie długiego braku kontaktu z teamem. Zamiast dystansu – monitoruję temperaturę i delektuje się widokami.

Są wyborne i w pełni rekompensują bezlitosną długość podjazdu. Wraz ze wzrostem wysokości, widać coraz bardziej rozległość masywów górskich a widoczny kilkaset metrów niżej przełom rzeki wydaje się wieść mały strumyczek. Coś jakby jechać po pienińskiej Sokolicy na rowerze…

W końcu, po kolejnym przepuście pod główną drogą, słyszę żywy doping mojej drużyny – są kilkadziesiąt metrów wyżej – ale są!

To znaczy że już za mną ok. 20 km. Podjazdu, że kończy się odcinek ok. 8% a przede mną część 6+%. Psychicznie trochę mam dość. Głównie z powodu wiatru, tych 'n’ wyprzedzających mnie i monotoniczności trasy, jak można by matematycznie rzec.

 

I tu zaczyna działać 'efekt support teamu’  – spotykam moich ludzi, a z bidonami na zmianę biegnie MOJA ŻONA.

Fantastyczny pomysł te własne drużyny. Morale rośnie. Wymieniam obydwa bidony, wpycham banana i staram się nie rozkleić. Na to najlepiej zrobi kilka zębów mniej na kasecie. Zrzucam jeszcze odblaskowe szelki – i naprzód! Przy drodze sporo Norwegów: „heja, heja, heja’. Nie chcę ciepłych ciuchów – jestem hmm, dobrze rozgrzany.

Dalsza część podjazdu pod Dyranut biegnie już po bardziej odsłoniętym terenie, powoli zaczyna być widać nieprawdopodobną przestrzeń płaskowyżu.

To jak osobne państwo na dużej wysokości  – osiedla domków, jeziora, tamy, stada owiec – a gdzieś pośrodku ja kręcę swój młynek. Głównie w górnym chwycie, choć chwilami wieje tak, że tylko jazda w pozycji aero pozwala kontrolować prędkość i posuwać się do przodu. Wpatrując się w dal – widzę którędy za kilka km powiedzie droga (widoczność jeszcze jest dobra) i nie jest to optymistyczny widok: dalej funkcja rosnąca.

 

Widoki coraz piękniejsze.

Przy drodze widać coraz więcej skupisk domków letniskowych – praktycznie przy każdym jest grupa Norwegów z dziećmi, trąbkami, balonikami chorągiewkami itp. „Heja, heja, heja’. To dodaje sił.

Wg naszej obserwacji – taki rodzinny standard tutaj to trójka lub czwórka dzieci – pasowalibyśmy :-).

Coraz więcej jezior i domków z dachami obsadzonymi trawą – mam się nad czym zastanawiać – czy to tylko dekoracja, czy izolacja, czy kamuflaż, czy co jeszcze?

Pomiędzy zawodnikami – raczej bardzo przyjazna atmosfera, jak jeszcze przed skokiem z promu. Wyprzedzający i wyprzedzani pozdrawiają się, żadnego zaciskania zębów. Jest walka o pozycję, ale nie czuję presji rozpaczliwej walki o czarny koszul.

Przez chwilę nachylenie terenu jest trochę łaskawsze, samochody wsparcia się rozproszyły, jesteśmy tylko my i bezkres Handangerviddy.

Zrównuję się z Amerykaninem w ciuchach fundacji Livestrong. Pozdrawiamy się, on widzi moją naklejkę na sterach, ja jego strój i już mamy o czym gadać. Rozumiemy się. Lance to może i oszust i kłamca, ale w obszarze motywacji i podejścia do treningu obydwaj sporo mu zawdzięczamy. Po za tym same prochy wyniku nie robiły, takie były czasy itd. Ta sama sekta :-).

Mogę jechać trochę mocniej, więc wrzucam jeszcze 2 ząbki mniej na kasecie, pozdrawiamy się i jadę dalej. Więcej się nie widzimy, ale trzeba uczciwie przyznać – w jakimś stopniu jestem tu i teraz dzięki Armstrongowi właśnie. Nawet jeśli jego autobiografia to „nie do końca prawda’…

A widoki dalej piękne…

Tuż przed Dyranut i dalej pierwszym odcinkiem jazdy w dół znowu spotykam moją drużynę. Parę km wcześniej, ale to dobrze – bez tłoku. Jaki pewnie będzie na końcu podjazdu. Opracowali świetny system: wzdłuż drogi biegną dwie osoby, pierwszej rzucam puste bidony i mówię co chcę zabrać, druga realizuje koncert życzeń.

Pierwotnie umawialiśmy się, że Marek prowadzi, Marcin pstryka zdjęcia i pomaga Gosi, która podaje mi zaopatrzenie. W zasadzie podają wszyscy a Marcin, nie mam pojęcia kiedy, robi jeszcze świetne fotki.

Pogarsza się widoczność i temperatura zbliża się do 10C – jestem już na płaskowyżu Hardangerviddda. Ubieram kamizelkę softshell’ową, która okazuje się być idealnym ciuchem na tą pogodę.

 

Na legendarnym płaskowyżu – który w sumie tylko zahaczamy 'z kraja’ – coraz bardziej rozległe jeziora, mnóstwo domków letniskowych, przy nich przystanie, ot, pojezierze na wysokości  ponad 1200m. Chciałbym tu kiedyś popływać na desce – wtedy przydałby mi się ten wiatr, który nie wiedzieć czemu wieje nie w tym kierunku, w którym zmierzam.

Co 10km są rozmieszczone tablice informujące o odległości. Po kilku dłuższych zjazdach, na których nie odpoczywam, tylko opętańczo kręcę by utrzymać, wbrew wiatrowi, prędkość ponad 50kph, przeplatanych jednak odczuwalnymi podjazdami – widzę tabliczkę 60km. Czuję już w nogach przejechaną odległość, a tu dopiero 30% trasy? Skupiam się bardziej na regularnym żywieniu  – zapatrzyłem się w widoki, a zaniedbałem trochę regularne wcinanie żeli energetycznych. I kręcę dalej.

W międzyczasie, drużyna też uzupełnia paliwo, choć w warunkach mocno polowych. Porównując z moimi żelami i daktylami, szczerze im zazdroszczę :-).

„Szwedzkie’ treningi przydają się idealnie – droga ma identyczny przebieg góra-dół-góra – dół i tak w kółko. Staram się pokonywać te stopnie bez redukowania przełożeń, na blacie. I to już jest etap, gdy kilka osób wyprzedzam.

 

Rozpoczyna się zjazd do Geilo, które jest w połowie trasy. Narciarsko-wypoczynkowy kurort, prowadzi do niego długi zjazd po dość równej drodze. Niestety, do niskiej temperatury i wiatru dołącza deszcz: początkowo kilka kropel na szkiełku licznika, po chwili już bardzo intensywna ulewa. Zabawne, w domu nawet na trening nie jadę gdy pada a tu – woda tryska spod kół, z przerzutek, z łańcucha – rower bedzie wyplukany jak nigdy.

W tych ciężkich warunkach biorę kolejną porcję 'towaru’ od mojej drużyny –lekko nie mają.

Zjazd jest bardzo ryzykowny, ale na szczęście ruch drogowy jest minimalny, a drużyny wsparcia – jak w czasie całej trasy kolarskiej- doskonale ustępują pierwszeństwa zawodnikom.

Jest ciężko. Temperatura spada miejscami do 8C, musiałem zdjąć okulary, bo natychmiast parują, a deszcz tnie w twarz jak małe kamyki. Jadę w dół w pozycji aero, maksymalnie zbliżając schyloną głowę do rąk, tylko ukradkiem zerkam na trasę. Znowu kogoś wyprzedzam. Tuż przed Geilo przestaje padać, ale droga nadal jest dość mokra.

Do Geilo dojeżdżam całkowicie przemoczony i nieźle wychłodzony. Najszybciej jak to możliwe muszę pobrać od mojej ekipy nogawki, żeby nie ryzykować skurczy nieuchronnie nadchodzących przy powierzchniowym kontakcie rozgrzanych mięśni z tak zimną wodą.

 

Za półmetkiem zaczyna się dość trudny dla psychiki odcinek – seria trzech długich dość stromych i nużących podjazdów przeplatanych łagodniejszymi odcinkami jazdy w dół.

Zagęszcza się ruch samochodów wsparcia, mających problem z wyprzedzeniem wolno jadących kolarzy. Na szczęście mój team spisuje się doskonale – wbrew wcześniejszym ustaleniom sami czekają na początkowym odcinku podjazdu i nie mam pojęcia jak zdążają na kolejny bo z góry jadę bardzo szybko. Proszę ich, by nie schładzali już picia, jest wystarczająco zimno. Żele carbo tak zgęstniały, że mam problem z ich wyciskaniem z opakowania.

Bardzo mnie to wsparcie uspokaja, ale nadal staram się nie myśleć o mojej pozycji w całej stawce. Jadę swoje.

 

Na każdym podjeździe – młynek. Zaczyna się festiwal wyprzedzania. Wydaje mi się, że odrabiam straty poniesione na pierwszym podjeździe. Widząc jak niektórzy siłowo z kołysaniem naciskają na pedały wiem, że już ich więcej na trasie raczej nie spotkam. Psychika zryta na zjeździe do Geilo zaczyna się odbudowywać – zwłaszcza, że wyprzedzam kilku zawodników dream-teamu jednego ze sponsorów imprezy 'United Bakeries’. Piekarze zostają :-).

 

Mam tym większą zabawę, że udaje się stosować metodę wyprzedzania promowaną przez mojego świetnego instruktora spinningu, Krzysztofa Waszkiewicza: przed wyprzedzaniem niewielka  redukcja i zwiększenie kadencji – skokowo zwiększa prędkość, odbierając zapał do ewentualnej pogoni.

 

Zapominam o przemoczeniu, zwłaszcza, że mam już suche i ciepłe nogawki. Sceneria jest bajkowa: wśród gęsto rosnących drzew i traw wiją się setki mniejszych lub większych strumieni tworzących kaskady. Dlaczego tu Peter Jackson nie kręcił do 'Władcy Pierścieni’ scen z Krainy Elfów, Rivendell? – nie mam pojęcia. Pasuje idealnie, nawet napotykani często kibice mają niemal wyłącznie jasne włosy :-).

 

Sielankowy klimat burzą trochę kiepskie, żwirowe fragmenty drogi i nadchodząca kolejna fala zimnego deszcze. Ale już mam bliżej niż dalej do T2.

Na kolejne spotkanie z drużyną umawiam się w charakterystycznym, upatrzonym wcześniej, punkcie- skręcie z drogi głównej na 'wiejską’, gdzie zaczyna się gwóźdź programu: około pięciokilometrowy, stromy i nieprzyjemny (długie proste) podjazd pod Imingfjell – ostatni większy tego dnia. Znowu są idealnie w punkcie. To jest ta chwila gdy potrzebuję puszkę Coli. Odrobina przyjemności przed męką.

 

Na samym podjeździe – znowu kręcę młynek. Tracę może trochę na prędkości, ktoś tam mnie wyprzedza, ale jadę swoje, z ogrzanymi już nogami i jedyne na co czekam to widok tamy (w budowie) na skraju kolejnego płaskowyżu  i równocześnie na końcu podjazdu. Za tamą mam umówione ostatnie spotkanie ekipą, na wszelki wypadek.

 

Czekam na nią niewyobrażalnie długo, nogi prawie się gotują, przy końcu podjazdu jest tabliczka [140km]. Moja świetna drużyna czeka i przed tamą i, później jeszcze, za nią. Prze samą zaporą jest mały korek  – samochody ustępują pierwszeństwa zawodnikom, a ruch jest wahadłowy. Na szczęście sterują nim ludzie z Norseman Crew.

Tama jest zwieńczeniem zalewu/jeziora – największego jakie widziałem na wysokości niemal 1200m. Wygląda jak morze w górach.

A za nim – 10km pagórków płaskowyżu – jednak zupełnie niewidocznych.

Od drużyny niczego nie biorę – mają teraz jechać prosto do T2, by rozłożyć graty, zaparkować spokojnie samochód a przede wszystkim zdążyć przede mną w tych marnych warunkach. Wjeżdżamy w nisko zawieszoną warstwę gęstych chmur, w których dodatkowo mocno pada i solidnie wieje.

To zdecydowanie najtrudniejsza mentalnie cześć 'roweru’ – człowiek spodziewał się odprężenia po ostatnim długim podjeździe, a tu czołowy wiatr i widoczność max. 10m. Samochody wsparcia starają się wyprzedzać kolarzy, ale niewiele mogą zrobić. Nie widać ukształtowania terenu – a przełożenie i tak częściej dobieram pod wiatr niż pod teren, wszystko jedno. I tak przez 10km. Z bezsilności można wyć. Ale, przecież to jest Norseman Xtreme Triathlon, jak powiedzą później organizatorzy.

 

Jest – w końcu tabliczka [150km]. Zaraz za nią zaczyna się oczekiwany długi zjazd. Jest ciężko. Na początku prawie   -10%, dalej w chmurach, po ciasnych serpentynach. A na drodze- grupki samochodów jadące za zachowawczo jadącymi kolarzami. O ile to możliwe, staram się wyprzedzać jednych i drugich. Na szczęście kierowcy są wyczuleni na rowerowe światła widziane z tyłu.

 

Nareszcie chmury się kończą i rozpoczyna się łagodniejszy, ponad 20km odcinek prowadzący do T2. Bez ostrych zakrętów, za to z dziurami, wybojami i fragmentami żwirowymi. Staram się jakoś lawirować wśród tych pułapek i utrzymywać prędkość min. 45kph. Znowu wyprzedzam 2-3 osoby wiozące się na dół. Jak się później okaże – kosztem jednej zerwanej szprychy w tylnym kole.

 

Tuż przy T2 – korek samochodów wsparcia.

Przede mną zawodnik nie wiedzący za bardzo jak to towarzystwo ominąć. Wołam do niego, żeby nie czekał, tylko 'brał ich’ z prawej i po chwili obydwaj jesteśmy w upragnionej T2. Licznik pokazuje 183km. Stoper – grubo ponad 7h w siodle – niezła dniówka!.

 

Ciekawe – moja drużyna ledwo zdążyła – tyle co rozkładali rzeczy a już przyjechałem do T2. Ale fart.

 

Przy zejściu z roweru – mocne ostrzeżenie. Przez nieuwagę mocno zginam nogę i  momentalnie pojawia się skurcz 'dwójki’. Staram się to rozciągnąć, rozchodzić  – i na zmianie przebieram się, z pomocą ekipy, na siedząco.

Jestem bardzo wyziębiony, więc ubieram się jak na dzikie chłody: bluza bodydry, bufka, rękawiczki, pozostawiam nogawki. Jakbym nadal  był na Imingfjell – ot, taka bezwładność termiczna.

 

W strefie zmian – ciekawostka: z boku stoi zadaszenie, a pod nim karę odsiaduje kilku zawodników. Za przewinienia swoje lub swojej drużyny. Budujące: ekstrema-ekstremą, a sędziowie jednak są czujni.

 

Szybko wciągam jeszcze żel węglowodanowy z kofeiną, banana, trochę wody. Nie ryzykując kolejnych ostrych zgięć nóg – z pomocą Marka i Marcina wstaję, i w drogę!

 

Do mety już nieco ponad 42 km 'z buta’.

 

Na wyjściu z T2, po raz pierwszy, zawodnicy są oficjalnie informowani o zajmowanym miejscu. Kibice dopingują: „heja,heja, heja’, miła pani z obsługi woła bym obrócił numer startowy (zapomniałem) pokazuje planszę z niesamowitą liczbą: 86. Czy to na pewno chodzi o mnie? Tak!

Jestem solidnie podbudowany wynikiem 'roweru’, nie czuję się wyczerpany, wreszcie jest mi przyjemnie ciepło. Jest OK.

 

Pozostaje tylko droga, ja i dość złożony układ równań: po jednej stronie realizacja planu i 'take the black’, po drugiej 74 zawodników, którzy nie mogą mnie wyprzedzić, moje zrekonstruowane kolano i doskwierająca jeszcze niedawno ostroga piętowa. I kto wie co jeszcze…

 

//dzięki za cierpliwość, skracałem jak mogłem.

 

pozdrawiam,

adamk

Powiązane Artykuły

17 KOMENTARZE

  1. Po raz Kolejny, Kasiu, dzięki za każde wsparcie, któego z Waszej strony miałem pod dostatkiem. Jak już wiemy, impreza zapewnia takie przezycia, że warto zrobić wszystyko by tam pojechać i najlepiej ukończyć. Najwyższy poziom emocji… @Piotr – odnośnie roweru – jestem przekonany, że rower TT na 'węglu’ zapewnił by mi wręcz gorszy wynik (gdybym taki rower miał, ale na razie się nie zanosi). Na podjazdach – sztywność na nic się nie przyda, jadąc miękko pod górę raczej nie powodujesz poprzecznych ugięć ramy (nie mierzyłem :-)). Na zjazdach – może i typowy rower TT rozpędzi się bardziej, ale uważam, że mój z 'amelinium’ świetnie znosił trzęsawkę na nierównościach, dziurach i progach (których nie brakowało). Mogę wręcz powiedzieć, że widziałem jak zawodnicy na rowerach TT bali się szybko zjeżdżać po krętej drodze – ale może również przez deficyty techniki. I taki szczegół – zupełnie bez sensu (jak dla mnie) na takich zawodach jest kierownica TT. Chyba, że ma się bogaty osprzęt typu SH Di:2 i podwójne elektryczne manetki do przerzutek. Jadąc np. na zjazdach, o ile to nie była długa prosta, jechałem w dolnym szerokim chwycie. Wiadomo – niska pozycja, stabilny szeroki chwyt kierownicy, pod ręką hamulce i przerzutki. Łatwo mogłem zahamować lub przy jeździe po zafalowanej drodze (sporo tego) zmienić przełożenie. I utrzmać kierunek na nierównościach. A co z kierownicą TT? Na zjeździe średnio da się jechać w szerokim chwycie – a żeby zmienic bieg trzeba destablizować pozycję sięgając do aero -słabo… (chyba że Di:2)… Na pocieszenie: gdy widziałem jakie rowery mieli zawodnicy w tricamp – nie miałem ochoty wyciągać tam swojego :-). Gdy widziałem jakie rowery wyprzedzm na trasie – nabrałem przekonania, że mój jest topowy :-))

  2. Adam – jedno podstawowe pytanie – czy jest sens zabierać na takie góry rower TT? Na jakich rowerach jechali inni?

  3. Witam wszystkich, Ponieważ byłam na Norsemanie 2 lata temu jako support pozwolę sobie dorzucić kilka informacji. Wszyscy zawodnicy na Norsemanie mają do pokonania ten sam dystans, różnica polega na tym, że pierwsze 160 osób mieszczące się w limicie czasu na 32 km biegnie dalej w kierunku szczytu Gaustatoppen i jeśli go osiągną dzień później dostają czarną koszulkę finishera. Osoby, które do 32 km biegu dotrą zbyt późno są kierowane na inną trasę i zamiast wbiegać na szczyt mają do pokonania względnie łatwy odcinek 'po płaskim’ asfaltem na metę dla białych finisherów. Ukończenie tych zawodów bez względu na kolor koszulki i usytułowanie mety jest doznaniem samym w sobie o którym jak pisze Adam nie da się zapomnieć. Warto też dodać, że jedyną pamiątką z tej morderczej trasy jest rzeczona koszulka – czarna lub biała oraz wspólne zdjęcie, zamieszczane przez wszystkie magazyny triathlonowe Europy. Nie ma tu medali, nie ma dyplomów, są wspomnienia które zapadają głęboko w pamięć i w serce – zawodników i ich supportów. Bez własnego zespołu wsparcia nie ma możliwości przystąpienia do tej przygody, a tym bardziej jej ukończenia. Start jest w punkcie A meta w B a oba te punkty są oddalone od siebie o ponad 200 km. Zawodnika ma tylko (!) płynąć, jechać i biec a o resztę martwi się jego team w samochodzie, który musi dla swojego bohatera zrobić wszystko: napoić, nakarmić, ubrać, przygotować strefę zmian, zebrać ją po opuszczeniu przez zawodnika, towarzyszyć mu osobiście w drodze na sam szczyt, robić zdjęcia, kibicować, kierować, przetrwać! Bo jak przetrwa support przetrwa też zawodnik :). Ze mną i Dariuszem był nasz kolega Przemek, który ukończył kilka 'zwykłych’ Ironmenów a po wszystkim stwierdził, że Frankfurt czy Klagenfurt to był zwykły spacerek po parku :). Adam jeszcze raz gratuluję i bardzo się cieszę, ze Ci się udało. Panie i Panowie jeśli marzycie o Norsemanie spróbujcie się zakwalifikować, ja wiem że warto, choć mnie przypadła tylko rola pomocnika. Pozdrawiam serdecznie Kasia Sidor

  4. Długi wpis ?? Gdzie? Nie zauważyłem 🙂 Pisz to się na prawdę świetnie czyta. Aż się chce wychodzić i ćwiczyć w deszczu nawet. @ Marcin Stajszczyk Panie Marcinie: Z tego co wiem to dostają białe koszulki wszyscy powyżej 160 miejsca. 160 kończy na szczycie Pozostałe 90 poniżej i dostają białe koszulki i kończą poniżej szczytu (nie szczytują 🙂 ) Ustalili to tak jak Adam napisał ze względów bezpieczeństwa i przepustowości kolejki, która zwozi zawodników po zakończeniu zawodów.

  5. Ok, Adam, dzięki, rozwiń jeszcze ten wątek w kolejnej części. Co z tymi, którzy się nie mieszczą w limicie albo są >160 miejsca – nie mają możliwości ukończenia zawodów? kończą przed szczytem ale też mają ukończone zawody? dostają inną koszulkę? Czekam na kolejną część relacji:)

  6. Dzięki :-). @ Marcin – support team jest niezbędny – dlatego nalegają, by przed zgłoszeniem do zawodów wnikliwie zapoznać się z 'race manual’. Meta jest oddalona o ok. 222km od startu, ktoś musi zapewnić Ci żywność (bufety są jedynie na 25, 32, i 37km.) i zabrać wszystkie graty, Poza tym, ciężko wyobrazić sobie pokonanie tej trasy w jednym zestawie odzieży – ot, skandynawska pogoda. Chyba za wymianę nie ma kary (nie miałem całych kół więc nie wnikałem w to), podejrzewam, że może to być jakimś decydującym argumentem np. przy 2 zawodnikach równo przybiegających na ostatni punkt kontrolny w granicy limitu… Szansę na czarny koszul mają Ci, którzy zmieszczą się przed 32km w 14,5g i przed 37km w 15,5g, jednak nie więcej niż 160 osób. Limit podobno wynika z ogranniczonej przepustowości kolejki w dół (40os/h czy jakoś tak) – czyli w tym roku, skoro kolejka nie działała, powinno go nie być :-)) Przy wejściu na ścieżkę górską jest kontrola plecaków i medyczna, w uzasadnionych przypadkach (o tym już wkrótce)

  7. support jest obowiązkowy, nie byłoby szans na pokonanie całości ponieważ wsparcie zapewnia żywienie i całą resztę….. zasada jest taka, że na około 32 km wpuszczają pierwszych 160 na szczyt, ale też trzeba zmieścić się w limicie czasowym, a i chyba bezpośrednio przed wspinaczką na szczyt jest weryfikacja medyczna czy zawodnik da radę, ale niech wypowie się Adam bo nie jestem pewny 😉

  8. @Adam – dziekuje za szczegółowy opis:) czyli reasumujac bez takiej grupy wsparcia praktycznie nie ma szans na ukończenie? I jesli dobrze rozumiem mozna mieć zapasowe całe koła a nie bawić sie w wymianę dętki lub szytki tylko trzeba ten fakt zgłosić co nie wiąże sie z żadna kara – tak? Dopiero teraz tez uświadomiłem sobie, ze nie każdy otrzymuje czarna koszulkę – Ilu pierwszych? (86+74=160?) 150 czy 160? A Twoja relacja jest magiczna, gratuluje takze tego:)

  9. @ Marcin – Przygoda rzeczywiście niesamowita. Zostanie w głowie chyba na resztę życia… Co do pomocy – zasadniczo tak, ale tylko gdy samochód jest zaparkowany na poboczu i 'pomagacz’ podaje towar z ręki. Nie może Ci towarzyszyć na trasie kolarskiej (np,. na rowerze) i na pierwszych (zdaje się) 25 km biegu – do Zombie Hill. Strefy zapewnia Ci tylko Twój zespół, więc dlatego jest tak ważne, by zdążyli do T2. o do wsparcia technicznego – nie można wymienić roweru (ale z jakiegoś powodu duża część samochodów miała na dachu rowery), można wymienić koło, ale wtedy trzeba to zgłosić obsłudze. Pomoc doraźna – smarowanie, przerzutki itp. – bez problemu, nawet mój zespół smarował komuś napęd… Pewnym problemem może by komunikacja z drużyną w razie awarii. NIe można używać telefonów, dlatego warto umawiać się na częsty kontakt. Ja na wszelki wypadek miałem w torebce podsiodłowej, oprócz dętki, kluczy itp, wyłączoną komórkę – w razie poważnych problemów miałem puścić tylko sygnał drużynie i już by mnie szukali. Zbyt wiele przygotowań by ryzykować klapę z powodu problemów technicznych…

  10. Niesamowita przygoda! Adam napisz proszę, chce się upewnić, że na Norsemanie pomoc z zewnątrz czyli całe wsparcie towarzyszącej ekipy jest dozwolone w strefach i na trasie kolarskiej i biegu – tak? czy to dotyczy także ew. wsparcia technicznego – np. wymiana dętki albo całego koła itp?

  11. Powtarzam się – świetna kolejna relacja !! Piękne zdjęcia – oj było by się było wśród kibicujących 😉

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,701ObserwującyObserwuj
453SubskrybującySubskrybuj

Polecane