Po Ełku i Ślesinie…czas na Gdynię! Felieton Macieja Dowbora.

Ale się dzieje! Dzieje się tak wiele, że od ponad miesiąca nie miałem nawet czasu, żeby spokojnie przysiąść przy klawiaturze i wystukać chociaż kilka zdań na AT. No, ale co tu się dziwić, skoro w tym sezonie narzuciłem sobie wprost stachanowskie tempo. Start goni start, a jeszcze gdzieś tu trzeba wcisnąć trochę treningu. Cały czerwiec upłynął pod znakiem zawodów, ale po Suszu postanowiłem ścisnąć pośladki i popracować nad formą. Ku olbrzymiej i nieukrywanej radości członków mojej rodziny tygodniowy wakacyjny wyjazd w Tatry znów zamieniłem w zgrupowanie górskie. A że przez zupełny zbieg okoliczności także na Podhalu swoją i tak już astronomiczną formę szlifował Mistrz z Susza, czyli sam Jakub Czaja, o motywacje nie było trudno. Żeby chociaż trochę poprawić swoje nędzne notowania w domu, główne i najbardziej czasochłonne treningi rowerowe wykonywałem wcześnie rano, co zresztą bardzo odpowiadało Kubie, który borykał się podobnymi dylematami. Dzięki temu udało mi się kilka razy pojeździć w jego towarzystwie i przekonać się na własnych łydkach, jak subtelna jest różnica pomiędzy olimpijczykiem, a średniej klasy age grouperem. Poza wieloma pouczającymi treningami i wielogodzinnymi dyskusjami o żywieniu w sporcie, Kuba sprawił mi jeszcze jedną wielką przyjemność, zaprosił na krótkie bieganko w ramach obozu Tatra Running, którego jest współorganizatorem. „Delikatne” 23 km po Tatrach, z przewyższeniem w okolicach 1500 metrów w towarzystwie wielu fantastycznych biegaczy górskich i triathlonistów tak mi się dało we znaki, że następny dzień przetrenowałem, ale w łóżku. Zakwasy po tym „rekonesansie” trzymały mnie jeszcze wiele dni i przez chwilę zmartwiłem się, że to „zajechanie” będę czuł podczas Wielkiego Pojedynku w Ełku. 

 

Ciśnienie przed Beko Ełk Triathlon rosło z każdym kolejnym dniem, a szczyt osiągnęło dokładnie 7 lipca. To właśnie tego dnia mój Wielki Konkurent Łukasz Grass zmiażdżył trasę w Haugesund i nie tylko zbliżył się do magicznej bariery 4.30h na połówce, ale jeszcze na domiar „złego” złapał slota na MŚ w Las Vegas, czym przyćmił moje wszystkie osiągnięcia. Jakby tego było mało popłynął w 28 i pół minuty, aż o 3 minuty szybciej niż ja w Berlinie. To oznaczało, że przynajmniej na papierze Ojciec Dyrektor jest szybszy w każdej konkurencji. Dość szybko zostało to wyciągnięte przez co bardziej złośliwych obserwatorów, którzy nie omieszkali wspomnieć o tym w komentarzach. Delikatna krytyka i poczucie porażki już na starcie, po krótkiej chwili zwątpienia zadziałało na mnie nadzwyczaj mobilizująco. Skupiłem się na treningach i na tym, żeby jak najlepiej wykonać swoje zadanie i nie patrzeć się na innych. Przegrana nie stanowiła już dla mnie problemu. Przegrać można, byle z godnością, a za taką uznałem wyjście z T2 przed Redaktorem G.

Cały dzień przed ostatecznym starciem spędziłem z moim vis-a-vis, zgodnie z zasadą Mieszka I , wedle której, aby pokonać swojego wroga trzeba go najpierw dobrze poznać. Toteż cały piątek przed zawodami robiłem wszystko to, co Grass. On szedł na objazd trasy, a ja za nim. On zamówił na obiad makaron, ja też. On wypił wodę z wyciśniętą całą cytryną, ja nie inaczej. Nawet dodatkowy makaron podczas Pasta Party wcisnąłem w siebie naśladując Łukasza, chociaż byłem o krok od reakcji zwrotnej. Wymiękłem dopiero wieczorem, kiedy mój przeciwnik poszedł spać niemal równo z kurami, a ja nie dość, że gapiłem się w telewizor do północy, to jeszcze nie odmówiłem sobie dodatkowego carboloadingu w postaci batonów czekoladowych.

 

dowbor1

Rano wstałem naładowany gigantyczną energią. Najwyraźniej papugowanie Grassa przyniosło efekt. Kiedy stałem tuż przed startem na linii jeziora w głowie miałem tylko jedno. Cytując klasyka, chciałem oddać dwa równe skoki, a właściwie to trzy, zakładając, że każda z konkurencji to jak lot nad Wielką Krokwią. W końcu ruszyliśmy. Starałem się nie wdawać w żadne przepychanki tylko robić swoje i płynąć jak najmniejszym kosztem, możliwie jak najszybciej. Kiedy w końcu dotarliśmy do plaży w małej grupie, byłem nieco zaskoczony, że facet u którego trzymałem się w nogach to sam Michał Siejakowski. A więc pierwszy skok udany! Szybko wskoczyłem na rower z założeniem, że każda sekunda straty na tym etapie może mi się odbić czkawką na mecie. W tym momencie moja przewaga wynosiła niewiele ponad 2 minuty. Trasa była dość szybka, ale jednak pagórkowata. No i 7 pętli plus kilka zakrętów 90 stopni. Normalnie to okoliczność niesprzyjająca, ale w tym przypadku było to niezwykle pomocne. Tak duża liczba nawrotów pozwalał mi na bieżąco kontrolować przewagę nad głównymi konkurentami, a przede wszystkim Łukaszem. Już na drugim nawrocie o mało nie zakończyłem rywalizacji spektakularną glebą. Okazało się, że każda próba ostrego hamowania sprawiała, że dysk, który tego dnia założyłem, wpadał w poślizg i po chwili mnie wyprzedzał. To zmuszało mnie do bardzo ostrożnego wchodzenia we wszystkie zakręty i nawroty. Mimo tych niewielkich problemów ku mojemu zdziwieniu na każdym kolejnym kółku minimalnie zwiększałem przewagę nad Redaktorem i przed zjazdem z części rowerowej dostałem sygnał od wolontariuszy, że mam prawie 3 minuty przewagi.

 

Treningi w górach przyniosły pożądany skutek. Jechało mi się naprawdę dobrze i stosunkowo lekko , nawet na podjazdach. Chyba pierwszy raz w życiu częściej wyprzedzałem niż mnie wyprzedzano. Tego dnia pogoda nas nie rozpieszczała. Już na rowerze zaczęło lekko kropić, a temperatura oscylowała w okolicach 18 stopni. Wybiegając ze strefy zmian na bieg wiedziałem, że plan minimum został zrealizowany z nawiązką. Teraz miała się zacząć prawdziwa ucieczka. Jej początek nie był obiecujący. Nie dość, że miałem skostniałe z zimna stopy, to na dodatek chyba odruchowo tuż przed zejściem z roweru opiłem się izotonikiem i pierwsze dwa kilometry poruszałem się jak na szczudłach. Dość szybko zorientowałem się, że ci, którzy mieli mnie dziś pokonać z założenia , już właściwie są przede mną. Zgodnie z planem na biegu spadłem kilka pozycji, ale tych chartów nawet nie próbowałem gonić. No bo i kogo miałbym tam złapać – Tomka Spaleniaka czy może Marię Cześnik? Nie ta liga. Po nawrocie pierwszej pętli długo wyczekiwałem grupy pościgowej, ale ani Grass ani nikt inny długo się nie pojawiali. Dopiero mijany z naprzeciwka Waldek Błaszczyk krzyknął do mnie, że mój konkurent nie zjechał w odpowiednim momencie z ostatniej pętli i nadrobił kilka minut. Po pierwszej pętli wiedziałem już, że musiałby się zdarzyć cud, żebym ten pojedynek przegrał. Moja przewaga wynosiła prawie siedem minut i na dodatek nikogo nie miałem już na plecach. Na opisanie tego, co działo się przez kolejne dwa kółka do mety mógłbym poświęcić kilka stron. Zaczęło do mnie docierać, że to jest mój dzień i…. No właśnie.

 

Psychologowie sportu – i nie tylko – dużo mówią o wizualizacji celu. To podobno pomaga w jego osiągnięciu. Otóż ja przez ponad 20 minut biegu zwizualizowałem sobie swój cel tak skutecznie, że omal nie przeszedłem w chód. W międzyczasie przybiłem dziesiątki piątek, odebrałem setki gratulacji, dwa razy ktoś mnie klepnął ku pokrzepieniu w plecy. Oczami wyobraźni widziałem siebie wbiegającego na metę w szpalerze kibiców w rytm piosenki „Eye of the tiger”. W tym szalonym zapomnieniu zacząłem nawet wyobrażać sobie jak unoszę taśmę zwycięzcy. Na tę okoliczność postanowiłem sobie przygotować jakiś zwycięski gest. I kiedy już prawie go wymyśliłem, na ostatnim nawrocie, jakieś 1700 metrów przed metą dostałem zimny prysznic. Koledzy goniący znacznie się przybliżyli, skutecznie wykorzystując moją sobotnią przebieżkę w drugim zakresie tętna. Widząc to nieco przyspieszyłem, ale i tak kilkaset metrów przed metą usłyszałem za plecami złowieszczy tupot. Kiedy się odwróciłem, ujrzałem pędzącego Marcina Sobczaka, biegacza lepszego ode mnie o jakieś 5 klas. Zawodnik , z którym w normalnych okolicznościach nie miałbym szans przytrzymać się dłużej niż minutę. Tym razem nie chciałem się jednak tak łatwo nie poddać. Kiedy zrównaliśmy się barkami postanowiłem za wszelką cenę utrzymać jego tempo. W końcu byłem dość wypoczęty.

Do mety zostało dosłownie 100 metrów. Obydwaj czekaliśmy, aż któryś z nas zaatakuje. W końcu uznałem, że to jest ten moment i mocno przycisnąłem. Prawdę mówiąc sądziłem, że za moment Marcin mnie wyprzedzi, ale o dziwo udało mi się do końca utrzymać swoją pozycję. Okazało się, że szalony pościg kosztował go mnóstwo sił. Z drugiej strony nie ma się co dziwić. Facet pobiegł 10 km na olimpijce w 38 minut. Na biegu włożył mi 8 minut!!!!! Wstyd. Po chwili na metę zaczęli wpadać kolejni zawodnicy, w tym Błaszczyk, Grass i inni. Jednego byłem pewien. Przynajmniej tego dnia to nie ja będę musiał nosić różowy trykot.

 

d

 

Ale niesmak pozostał. Mój bieg był żenujący – trzeci skok zawaliłem….

Ale jeszcze bardziej byłem wściekły na kompletny brak charakteru podczas biegu ( nie licząc walki na finiszu ). W tym całym Pojedynku zupełnie zapomniałem, że w triathlonie przede wszystkim walczymy ze sobą i pokonujemy swoje słabości. A ja na kolejnych zawodach w tym sezonie nie potrafiłem dać z siebie wszystkiego – zawiodłem w ostatniej konkurencji, co zresztą nie omieszkał mi wytknąć mój trener Piotrek Netter. Prawdę mówiąc kiepska ostatnia konkurencja nieco przesłoniła mi radość z życiowego sukcesu jakim było 16te miejsce w generalce i zwycięstwo w kategorii wiekowej. Dlatego też tydzień później jeszcze bardziej zmotywowany przystąpiłem ¼ IM Garmin Irontriathlon w Ślesinie.

 

Tam cel był tylko jeden. Popłynąć swoje, pojechać rower na miarę możliwości, ale przede wszystkim zmusić się w ostatniej konkurencji do możliwie maksymalnego wysiłku. Nie przestraszyć się bólu! Nie przestraszyć się samego siebie. Bo moje kiepskie wyniki biegania z Berlina czy Ełku to przede wszystkim porażka w walce z własnym charakterem. Chciałem wreszcie zbliżyć się do granicy, otrzeć się o ścianę, ale jej nie uderzyć. Wiedzieć po przekroczeniu mety, że dałem z siebie wszystko, a mniej patrzyć na to czy jest 20ty czy 120ty. Po pływaniu i rowerze czułem się zupełnie nieźle, a przede wszystkim bardzo dbałem o dobre nawadnianie i żywienie. Schodząc z roweru nie miałem wątpliwości, że na skrajny pojedynek z samym sobą wybrałem chyba najgorszy dzień. Potworna duchota i niemiłosierny upał.

 

dowbor3

 

Tego dnia miałem jednak dodatkową mobilizację. Poza moimi stałymi kibicami po raz pierwszy w życiu towarzyszyli mi dwaj faceci, którzy zarazili mnie pasją do sportu. No i co w obecnych okolicznościach ma szczególne znaczenie – to właśnie oni „katowali” mnie w dzieciństwie zmuszając do chodzenia na treningi pływackie, których prawdę mówiąc nie znosiłem. Mój dziadek i ojciec. Ich obecność i chęć pokazania się od jak najlepszej strony dodały mi sił. Przez cały czas starałem się utrzymywać założone tempo i nie dopuszczać do siebie myśli, że dopada mnie kryzys. Nie zapominałem również o piciu i oblewaniu się wodą, co tego dnia miało kluczowe znaczenie. Nie wszystko poszło jak założyłem, ale biorąc pod uwagę pogodę, która tego dnia złamała niejednego zawodnika, to na metę wbiegłem bardzo szczęśliwy ze średnim tempem 4.24/km. Już dawno nie byłem tak wycieńczony, więc plan upodlenia zrealizowałem w 99%. A widok ojca i dziadka ze łzami w oczach, dumnych ze mnie i z faktu, że w końcu coś ze mnie wyrosło… bezcenne.

Teraz przede mną i 1499cioma innymi triathlonistami największe wyzwanie tego sezonu. Połówka w Gdyni. Rok temu w Suszu byłem kompletnym żółtodziobem. W tym roku z zaciekawieniem będę obserwował jak inni debiutanci będę z lekkim przerażeniem szykować się do swojego inicjacji na dystansie IM 70.3 . A że takich będzie wielu… nie mam wątpliwości. Powodzenia i do zobaczenia na Skwerze Kościuszki.

P.S. O swoich planach czasowych i założeniach nie chcę głośno mówić. Miło by było ukończyć w pierwszej setce i poprawić życiówkę. Ale jak macie jakieś sugestie to chętnie poczytam. Może ktoś lepiej mnie zna niż ja sam siebie?!

Powiązane Artykuły

7 KOMENTARZE

  1. Z tego co czytam i wiem trenujemy bardzo podobnie. Czyli wykonujemy ogromną pracę jako „amatorzy”. Niestety nie mam recepty żeby Cię dogonić. Ślesin oddałem i Gdynię również. Gratuluje wyśmienitej formy i sukcesów. Może w 2014 w końcu Cię dojdę!

  2. Po triathlonie w Szczecinku na którym byłem widzem byłem pod wrażeniem i samego sportu i ludzi z nim związanych, w tym między innymi Pana Dowbora….nie wspominając że Pan Grass to „ulubieniec” mojej żony :)….Wszystko to do kupki tak mnie zmotywowało, że rozpocząłem treningi i mam nadzieję w przyszłym roku rozpocząć starty…
    Dziękuję za motywację i życzę sukcesów !

  3. Zwyczajnie Walczak. Słyszałem kiedyś opinie, że prace w TV mama Mu załatwiła. Mam pytanie do tych małych ludzi czy ktoś kto potrafi tak trenować i tak walczyć na zawodach musi mieć coś załatwiane? Moim zdaniem NIE. Sam sobie wywalczy. Wyrazy szacunku i życzę złamania 4 h w połówce i 10 h w Iron 🙂
    ps. Udanej aklimatyzacji w Gdańskich lasach

  4. Sugestie? Coraz mniej osób może je Waszmości dawać, ale zanucić sobie fragment piosenki pana Bukartyka „(..) O trzymaj się, chłopaku trzymaj się!” – zawsze można.

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,706ObserwującyObserwuj
454SubskrybującySubskrybuj

Polecane