Wystarczy mieć psa i możemy myśleć o załapaniu się do naszej ekstraklasy piłkarskiej. Do tego wniosku doszedłem po wykonaniu terenowego testu progresywnego badającego wydolność organizmu. Wyniki testu są dobre i złe zarazem. Dla mnie dobre, bo próg przemian beztlenowych wypadł wysoko, ok. 92% HRmax przy V 14km/godz. Dla fanów piłkarskich – złe. Bo wg komentarza fizjologa równa się to poziomowi piłkarzy słabego zespołu ekstraklasy (ludu mój!). A nie mogę powiedzieć, żebym przeginał z ćwiczeniami; przez dłuższy czas intensywność wysiłku regulował mi najlepszy frend rasy ogar polski. Fakt, jak każdy gończak, lubi się wybiegać, ale bez przesady, 2-4km. Właściwie to lubił, bo teraz, na emeryturze bardziej śpi. Anyway, już mi nie wstyd, że oglądając mecze, jako blisko 60-letni staruszek miewam odruchy wskoczenia na boisko i pokazania szwendającym się łajzom, o co biega w tej piłce. Ale jak siły wystarcza na pół godziny?
To opowiem, jak się nam z pieskiem (znaczy suką) układało. Naście lat temu bardzo przejąłem się ratowaniem historii naszej pięknej rasy. Właściwie to jej odbudowy, startującej od kilku ostałych po wojnie i sprowadzonych z kresów sztuk. No i uczyliśmy się razem profesji myśliwskiej. Znaczy na prawdę, ale bezkrwawo, bo dla konkursów (coś jakby w sensie, że nie każdy maratończyk zasuwa z jakąś nowiną :-). Było nieźle. Parę razy zostawiliśmy w polu gości w zielonych kapelutkach. No i zaczęliśmy biegać. Właściwie to ja lekko rowerkiem, a piesek po swojemu. Na kawałkach asfaltowych migiem przeskakiwał na prawą stronę (no, że bezpieczniej). Potem przeszliśmy na marszobiegi (marsz na moje zarządzenie). Przez kilka lat siły były wyrównane. Szliśmy łeb w łeb ze 3km. Wkręcił mnie piesek. Rower, biegówki, z buta. Deszcz, mróz – proszę bardzo. Polubiłem każdą pogodę. Trochę mniej upały. Tu trzeba uważać, bo jak wiecie psy mają słabiej ze schładzaniem, pocą się tylko na opuszkach łap. Niestety, pieski starzeją się też szybciej, nawet niż ja, więc i nasza biegowa taktyka ewoluowała. Jeszcze rok temu mieliśmy ulubioną 700-metrową pętelkę w lasku, gdzie ogarka odkładałem (trochę wyższa szkoła – umiejętność zalegania na miejscu, aż do powrotu pana, zero reakcji na próby odwoływania z daleka), a sam byłem w stanie śmignąć mu przed nosem nawet 4 razy. Łatwo spostrzec, że dystanse nie powalają. Ale były początkiem planowego podejścia do sportu. Czyli aż 3 razy w tygodniu wg nauki wyczytanej Tu i tam. Wydłużyły się przebiegane, już samojeden, kawałki, a wspólne ćwiczenia przebiegają teraz na schodach. Jest tak, że kiedy na każdym półpiętrze piesek przeczekuje swojego HRmaxa, ja uczepiony poręczy zaliczam kolejne figury ministra dziwnych kroków. Tylko raz musiałem uspokoić sąsiadkę, że to przecież zwykły stretching.
Ale z tego czytania to mi też przychodzi jakaś frustracja bieganiem. Przez to, że mi się strasznie podoba. Zamiast zwracać się bólem, krwią i cierpieniem, jak to wszędzie czytam. Poza tym nie zrealizowałem ani jednej jednostki treningowej, a tylko wyskakuję pobiegać albo pokręcić się na rowerze. Tak wychodzi, że frendując się z ulubionym stworzeniem włączają się jakieś atawizmy. I tych 10 czy 15km przelecianych po lesie za cholerę nie chce być jednostką treningową.
Arku, pogoń za kotem dobrze robi na przyspieszenia (w triathlonie raczej nie przydatne ;-)). A tak na serio, to na psa pewnie z czasem przyjdzie… czas 🙂
Bogus ! Z kotem powiadasz…. Ją swojego bydlaka próbowałem szkolić 7 lat!!! A wyszło na to, że to on nas wyszkolil ! 🙂
A moje bieganie, to miała być faza przygotowawcza do posiadania psa, o którego dzieci od jakiegoś czasu upominają się. Hmm. Na razie testujemy kota :-).
Podobało mi się …… refleksyjny wpis….