Barcelona na otarcie łez

Pytanie, co mogłem zrobić i gdzie jeszcze przycisnąć a może w którym miejscu odpuściłem, nasuwa się pewnie wielu z Was a może i każdemu, kto startuje po to aby walczyć o wynik. Wynik, jakikolwiek założymy (czy to miejsce w kategorii czy poprawa życiówki a może pudło w generalce) oprócz oczywistego, pierwszego miejsca na pudle, jest zawsze wynikiem, który mógł być lepszy. To nic, że zrobiłem, co miałem zrobić. Euforia i upojenie sukcesem trwa krótko. Co z tego, że wszyscy wokół gratulują i klepią po plecach? Niby wszystko ok, niby zrobiłem co mogłem ale gdzieś z tyłu głowy, coraz mocniej i wyraźniej  tłuką się właśnie takie myśli. Przecież mogłem te ostatnie 5 km dokręcić mocniej, przecież nie byłem jeszcze tak słaby, przecież gdybym jeszcze trochę przycisnął końcówkę biegania, zamiast użalać się nad sobą i wmaiwać, że już nie mogę, że zaraz padnę …. Znamy prawda?

Tak skończył się dla mnie IM Kalmar. Pewnie, że życiówka na dystansie IM i urwane ponad  40 minut. Wszyscy szczęśliwi łacznie ze mną, gratulacje od rodziny, znajomych. Próbowałem sobie wmówić, że zrobiłem co mogłem, że więcej się nie dało, że restart zegarka na rowerze, że ledwo się trzymałem na nogach za metą, że te głupie 39 sekund do wymarzonej 10 z przodu to detal. Z samozadowolenia wyrwał nie brutalnie telefon od trenera Sidora:

– gratulacje, bardzo dobrze!

– dziekuję, jestem szczęśliwy, mam 11h!

– no tak ale miało być 10:59:59…

– eeeeeee, noooo, ale to tylko eeeee 39 sekund  

– ale jednak nie złamałeś 11 godzin

W mordę! Czar prysł. Jeszcze kiedyś poderwę dupsko i to zrobię. Pewnie, że nie wtym roku. Żonie też obiecałem, że przyszłoroczne starty bez szarpania o wynik i bardziej rodzinnie niż sportowo. No dobrze, poryję po wynikach a może zobaczę jak tam kalendarz zawodów IM na przyszły rok. Ale co to? Oooo, Barcelona jeszcze ma zapisy. Hmmm, przecież ciężko trenowałem, prawie nie miałem wakacji, coś mi się należy od życia. W nagrodę i na otarcie łez wystartuję za dwa miesiące w IM Barcelona ! Ale sobie zrobie prezent ! 10 minut i miałem opłacone. O rany, zapomniałem Ani powiedzieć. Aaa, na pewno się zgodzi. Krótki weekendowy wypad nikomu jeszcze nie zaszkodził. Dostałem to błogosławieństwo z zastrzeżeniem, że jak sobie coś zrobię to biada mi ! 

– I w żadnym wypadku nie dwoń do Tomka (tak się utarło, że od 2010 roku na wszystkie zawody jeździmy razem z Tomkiem Tollem, naszym przyjacielem z Londynu) bo ten wariat też pojedzie !

Troska o zdrowie Tomka nie jest przypadkowa, bo strasznie się sponiewierał w Kalmar. Jego przygotowanie i trening też jest szczątkowy a drugie zawody na pełnym dystansie i to po 2 miesiącach to nie w kij dmuchał.

Oczywiście co robię? Dzwonię do Tomka. Męska solidarność. Potem dzwonię do Darka Sidora. O dziwo, trener nie odwodzi mnie od tego pomysłu ale też nie jest zachwycony. Na drugi dzień dostaję nową wersję kolejnych tygodni treningowych i … zaraz, zaraz, miało być już lekko i na zaliczenie a tu widzę, że lekko to nie będzie.

Efekt całego zamieszania jest taki, że do Barcelony lecimy w trójkę. Ja z Darkiem z Polski a Tomek z Londynu. Tym razem będę gotowy i spakowany dwa dni przed wylotem. Sprawa o tyle prosta, że rodzina nie jedzie więc jakiś 3 walizki i 60 kg maneli mniej. Oczywiście pakuję się w czwartek w nocy a w piatek rano wyjazd. Przypomina mi się, jak to Maciej Dowbor zapomiał butów rowerowych. Ale jaja, dobrze, że rower zabrał. Ja mam wszystko. Jednak nie. Ale o tym dowiaduję się na miejscu. Miałem zabrać Tomkowi pedały od jego roweru, który wisi u mnie w piwnicy. Odkręciłem, położyłem na stole do pakowania a potem… zaniosłem z powrotem do piwnicy. Ale o tym dowiaduję się już w hotelu. Efekt jest taki, że kupujemy nowe pedały. A co tam, przydadzą się.  

Wylot w piątek, powrót w poniedziałek. Jest fajnie. W piątek po południu jesteśmy z Darkiem na miejscu. Tomek ma dojechać wieczorem. Nie dojeżdża. Spóźnił się na ostatni pociąg z Barcelony do Calelli. Ryjemy po necie za jakimkolwiek środkiem transportu i w końcu dociera późno w nocy, na raty pociągiem i autobusem. Znowu jest fajnie. Rejestracja, objazd trasy, rozpływanie. Składamy Tomka rower i już nie jest fajnie. Pęknięta rama przy haku. A może się nie rozleci i jakoś dojedzie? Przecież jeszcze kawałek trzyma. A może owinąć taśmą. Szybki rekonaesans po serwisach i wszyscy mają rozwiązanie – wymienić ramę. Burza mózgów i jest ! Puszka (o dziwo stalowa ) po jedynym izotoniku, jakiego używam – wodzie kokosowej daje nam pasek blachy, którym owijamy ranę a dwie opaski zaciskowe do węży zdobyte od hotelowego konserwatora pomagają to wszystko ścisnąć do kupy. Znowu jest fajnie. Łazimy po knajpkach i wlewamy w siebie morze kawy. Kuchnia hotelowa normalnie ogień w szopie, więc nie żałujemy sobie. A co, nie przyjechaliśmy to bić życiówek. W niedzielę leje i grzmi. Jest obawa, że odwołają pływanie ale jakoś z małym opóźnieniem cały cyrk rusza. Pływanie zawalam totalnie. Jestm wściekły ale luzik. Świeżutki jak przed wejściem do wody. Siadam na rower i pierwsze 2 km wolniutko, wąskimi uliczkami, w tłumie do ronda, od którego zaczyna się jazda na trzech pętlach. Nie wiem co się dzieje bo jakoś dziwnie rower mi się zachowuje. Jedzie jakby sam się napędzał. Nic przy nim nie zmieniałem, kers czy co? Trudno jest jechać bez draftu taki tłok ale mnie sie udaje. Po prostu wyprzedzam. Sędziowie pracują na całego, jest ich sporo i nie pierniczą sie z towarzystwem. Jeszcze, żeby umieli jeździć. Drę sie na jednego bo mi blokuje przejazd. Jest wąsko, musze wyprzedzać a ten jedzie przede mną i urządza sobie dmuchanie w gwizdek i dyskusje na migi z palantami, którzy ciągna się w odległości znacznie odbiegającej od przepisowej. Wiec drę mordę (po polsku, żeby mnie nie zdjął za niesportowe zachowanie) i wreszcie dociera do typa, że droga jest dla mnie. Dalej idzie cały czas tak samo, czyli nie wiem co się dzieje. Doganiam Tomka ale bestia ucieka mi na podjazdach. Potem znowu go doganiam i znowu mi ucieka. Jakby nie uciekał to nie pomyliłby trasy (przy rondzie nawrotowym stało jak byk, że 3 pętle!) i nie zjechał do miasta zamiast na ostatnią, krótką pętlę. No i  ze 3 km nadrobił zanim się pokapował, że coś nie tak. Chyba się zdiwił, że jest tuż za czołówką:). Miało być na otarcie łez i w nagrodę. Łatwo i przyjemnie i na luzie. A tu po rowerze mam 4:40 do wymarzonych 11h. Wiem, że zapłacę na bieganiu za jazdę i to grubo. Ale wiem też, że tam w domu już prawie świętują nową życiówkę. Na dodatek trener na trasie. Będę parówą jak teraz odpuszczę. Zaczynam swoje tempem na 4 godziny ale wiem, że diabeł zaraz zaatakuje. Znam go i wiem, że już się czai. Czeka tylko aż za pewnie sie poczuję i wtedy sie do mnie dobierze. taki jest IronMan ale ja już go znam i jestem gotowy. Zaatakował po 10  km i tempo zaczyna gwałtownie spadać ale mam zapas i wiozę go jak najdalej. Wszytko pod kontrolą. Nie dałem się podpuścić i kolejne kółka robię z przewidzianą stratą. Jedyna myśl – nie iść. Ironmanowy diabeł tylko na to czeka. Jak tylko przestanę biec, dobierze mi się do tyłka i pożre moje cenne minuty zapasu a potem będzie się wgryzał w mój czas aż pokaże mi, że już nie warto się męczyć bo przecież i tak nie zdążę… Ale ja go znam. Nie tym razem stary. Wlokę się na ostatnim kółku ale już wiem, że się udało. jeszcze nie wiem jak ale się udało. Dzisiaj będę spał spokojnie. Nie będę móżdżył co poszło nie tak. Jest 10:55:13. Wynik w mojej kategorii nie rzuca na kolana ale tomój wynik i cieszę się nim jak małpa bananem. Tomek 11:31:07 i to jest większy sukces niż mój. Gość, który wiecznie jest w pracy, trenuje w sposób chaotyczny i nader szczątkowy a na dodatek nie możemy zmusić go do rzucenia fajek, poprawia w drugim swoim Ironmanie w tym roku życiówkę o ponad godzinę ! Świętowanie krótkie i treściwe bo trzeba spakować wszystkie graty i rano na pociąg do Barcelony. Jeszcze przy odbiorze roweru dowiaduję się, że mam już tylko prawy but. Lewy się zdematerializował. Nic to. Kupie takie same i będę miał jeden prawy w zapasie. Powrót z miłym akcentem na lotnisku a właściwie w sklepie lotniskowym, gdzie właśnie nabywam lokalne winko na świętowanie. Do Darka podchodzi chłopak (domyślam się, że kto to był ale pewności nie mam więc nie napiszę) w koszulce finiszera i dziękuje za książkę 'Triathlon dla każdego’, dzięki której mógł przygotować się i ukończyć Ironmana. Miłe. Ja też dziękuję z tego miejsca trenerowi Dariuszowi Sidorowi. Za całokształ wspólnej pracy, za genialne plany i motywację a czasami kopniaka w tyłek. Trenera Sidora wielu z Was zna. Nie wszyscy jednak wiedzą lub pamietają, że Dariusz Sidor to człowiek, który z grupą komletnych amatorów stworzył modę na triathlon w tym kraju. Najpierw było Borówno 2009 i prawie połowa zawodników startujących pod szyldem IM2010 pod dowództwem Darka na połowce i całym dystansie ironman. Lawina ruszyła właśnie wtedy. Potem był Klagenfurt 2010 i wspólny, grupowy start Polaków w zawodach serii IronMan. Potem był Susz i akcja z ambasadorami triathlonu. Dokładnie w tej kolejności. To Sidor w 2007 roku zebrał grupę zapaleńców i zrobił to co zrobił czyli IM2010. Gdyby nie on to pewnie znalazłby się ktoś inny. Ale prawdopodobne jest też, że do dzisiaj pytano by nas , które w kolejności jest strzelanie. Ucinając od razu dyskusję – nie umniejszam zasług tych co przyszli potem i walnie przyczynili się do popularyzacji tej pięknej dyscypliny na czele z przesympatycznymi ambasadorami.  

Jest fajnie. Nadal nie wiem jak to się stało. Wie trener i to wystarczy. W przyszłym roku Barcelona wczasowo i rodzinnie. 

Powiązane Artykuły

8 KOMENTARZE

  1. Brawo! Brawo!Brawo!…..super opis szczególnie tego ’ potwora’ czyhającego na biegu:):):) Znam go znam……..jeszcze raz gratulacje…o rany ja ja chcialbym napisać cos podobnego 6 lipca po Frankfurcie:):):)

  2. Niezły ocieracz łez :). Muszę przekonać swoją Żonę, że tylko to działa ;). Gratulacje! Poprawa wyniku w tak krótkim czasie na IM dla amatora to naprawdę wyzwanie i najważniejsze, że się udało! Ale jak Sidor kierował to nie mogło się nie udać, z mkona też zrobił m’konia’. Fajna przygoda, fajnie że chciałeś się podzielić swoją opowieścią z której dla mnie główny przekaz to ten, że warto stawiać sobie ambitne cele i do nich dążyć bo jak widać da się je zrealizować.

  3. Szacunek kolego! skorzystałes z szansy i osiągnąłeś cel… a sam wynik przynajmniej dla mnie RESPECT! no i przyznam się. to ja do Was podszedłem na lotnisku. na prawde ta książka była bardzo pomocna. często do niej wracałem (plany treningowe na kolejny sezon też buduję w dużym stopniu o nią) no i last but not least… pokazała mi, że Ironman nie jest dla Bogów, ale dla kazdego kto po prostu na to uczciwie zapracuje. wszystko co przeczytałem i czego nauczyłem się poźniej pokazało, że wiele zalezy od jakości i ilosci tej pracy, ale myśl, że kiedyś i taki lamus jak ja da radę zakiełkowała po przeczytaniu tej ksiązki

  4. Dwa IM w przeciągu stosunkowo krótkiego czasu i to z dobrymi czasami! Szacun Chłopie! Szacun…. 🙂

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,710ObserwującyObserwuj
457SubskrybującySubskrybuj

Polecane