Zauwazyłem, że część z Was czyta moją historię, więc publikuję kolejną odsłonę.
Poprzedni odcinek zakończył się 'przełamaniem lodów’ biegiem na 5 km! WOW!, Przyszedł czas na kolejne wyzwania.
Biegałem już 3 razy w tygodniu po około 5 km. Na 17 sierpnia zaplanowałem sobie udział w Crossduathlonie, czyli 2,5 km biegu, 5 km rowerem i znowu 2,5 km biegu, w sumie 4 pętle po 2,5 km. Ponownie po tej cholernej górze. Jest taka biedna jedyna górka nad morzem, to wszyscy ją deptają w tą i z powrotem. Kupiłem sobie buty do biegania, poczytałem co nieco o strefie zmian i zmieniłem sznurówki na takie fajne, rozciągliwe z zaciskiem. Myślałem, że jestem gość, w końcu 2,5 km biegu to pikuś, a na rowerze śmigam jak stary.
Zjawiając się na starcie byłem bardzo spięty. Chwilę wcześniej odbył się bieg na 5 km, dlatego okazało się, że startujących w Crossduathlonie jest bardzo mało, jakieś 25 osób, z czego prawie wszyscy, oprócz pani na rowerku z koszyczkiem na zakupy na kierownicy, 12-letniego chłopaka no i mnie – to stare wygi, a nawet całkiem profi zawodnicy. W sumie ja też wyglądałem całkiem profi, tylko ten brzuch odznaczający się pod koszulką oznajmiał co innego. Na starcie spotkałem kumpla (tego co powiedział, że baba wycierała mną podłogę) i to mnie pocieszyło. Zaraz po starcie wszyscy wystrzelili do przodu jak z procy. Za szybko jak dla mnie, ale byłem tak nakręcony, że starałem się utrzymać tempo. To był błąd, który boleśnie odczułem później. Pod koniec pierwszego etapu biegowego byłem tak wycieńczony, że rozpoczynając etap rowerowy, który miał być okazją do nadrobienia strat ledwo ruszyłem z miejsca. Magda powie później, że wyglądałem jakbym miał zaraz zemdleć. Pierwsze kółko przejechałem odzyskując siły, na drugim dopiero przyśpieszyłem i wyprzedziłem kilku zawodników. Niestety wcześniejszy bieg dał mi się we znaki i nie byłem w stanie podjechać pod największą górkę, którą normalnie połykam bez problemu. Musiałem zsiąść i podprowadzić rower, podobnie zresztą jak większość startujących. Gdybym zachował siły to podjeżdżając mógłbym ich wyprzedzić, a tak to lipa. Udało mi się złapać tylko kilku i to na zjazdach, bo jazda po lesie z dużą prędkością to dla wielu ponad ich możliwości. W sumie się nie dziwię, też miałbym potrzebę przyhamowania jakbym nie miał nóg wpiętych w pedały. Część zawodników zrezygnowała z zatrzasków na rzecz normalnych pedałów, z uwagi na to, że wyścig odbywał się na krótkim dystansie i strata na zmianie obuwia przewyższy zysk ze stosowania butów z zatrzaskami. Też się nad tym zastanawiałem, ale po zapoznaniu się z trasą doszedłem do wniosku, że nie lubię gdy noga spada mi z pedału po najechaniu na korzeń przy prędkości dochodzącej do 50 km/h. Kończąc etap rowerowy byłem mniej więcej w środku stawki. Szybko zmieniłem buty na biegowe i dawaj do przodu. Już wyglądałem i czułem się znacznie lepiej. Rower dał mi odpoczynek, ale i tak część ostatniego odcinka zamiast biec musiałem przejść, bo nogi odmawiały posłuszeństwa. Gdybym tak nie wyrwał do przodu na początku i równomiernie rozłożył siły to było by lepiej. Wyprzedziło mnie kilku zawodników i spadłem na 3 miejsce od końca. Starałem się aby nie wyprzedził mnie ten zawodnik z tyłu. To było moje małe zwycięstwo. Na szczęście pani z koszyczkiem też mnie nie dogoniła. Było to bardzo fajne doświadczenie i w przyszłym roku będę lepiej przygotowany.
Najważniejsze jednak zdarzyło się po zawodach. Czekając na dekorację kolegi Pawła, który jak się okazało zajął 3 miejsce, rozmawialiśmy sobie i on zadał mi pytanie, które zapoczątkowało wiele pozytywnych zmian:
– Ty Łukasz, a ile Ty ważysz?
Odpowiedziałem , że prawie 100 kg, a on na to:
– To wyobraź sobie mnie biegnącego z 15-kilogramowym workiem na rękach, jak myślisz, który byłbym na mecie?
No cóż, miał rację. Klamka zapadła, wracamy do zieleniny.
W ciągu 1,5 miesiąca zrzuciłem 10 kg. Nie musiałem się specjalnie odchudzać, zmieniłem po prostu sposób żywienia. Oczywiście ograniczyłem ilość spożywanych pokarmów, głównie słodyczy. Zauważyłem, że z każdym kilogramem mniej, lepiej mi się biega. W międzyczasie wystartowałem w biegu na 5 km „Leśna Piątka’. O biegu, który był prologiem całego przyszłorocznego cyklu zapowiadającego się zresztą bardzo ciekawie, nie ma co dużo mówić. Było fajnie, a na mecie czułem niedosyt, że tak szybko się skończyło. Mogłem pobiec szybciej, wiem że dałbym radę. Gdyby nie zapadający zmrok pobiegłbym trasę jeszcze raz. Był to pozytywny prognostyk przed czekającym mnie wyzwaniem – półmaratonem.
Cdn.
dobrze się czyta
hehe maratonem to jeszcze nie, ale połowką tak 🙂
Widzę, że akcja się rozwija… W kolejnym odcinku pewnie zaskoczysz nas maratonem 😉
Ooo to pierwsze zakładki już za Tobą:)
Szkoda ze nie przeczytałem Twojego wpisu o powrocie do zieleniny troszkę wczesniej, miałbym może więcej sa m ozaparcia aby nie objadać się pizza dzisiaj, na szczęście wczoraj siłownia a dzisiaj basen był wiec obecnie nie zakładam butów do biegania:P