Dlaczego nie poprawiłem „życiówki w Piasecznie? Relacja tradycyjna.”

Znajomy niezwiązany z triathlonowym ruchem odnowy ludzkości, ale czytający relacje z zawodów na różnych portalach, zapytał mnie kilka dni temu: -dlaczego nie napiszesz normalnej relacji jak inni uczestnicy? U ciebie zawsze kpina, ironia I szydera? Nie potrafisz ? Nie chcesz?

 

Skłoniło mnie to zadumy i milczącej samokrytyki. Szczególnie ostatni weekend pokazał, co się dzieje z takimi, którzy nie słuchają głosu oburzonych i ignorują vox populi. Kończą na śmietniku historii lub jako ambasador nienadzwyczajny gdzieś na Szeszelach.

 

Niedzielny triathlon w Piasecznie był dobrą okazją aby napisać normalną, nie odbiegającą od przyjętych wzorców relację.

Jednym z koniecznych elementów tradycyjnej relacji jest opis podróży do miejsca startu. Taka podróż musi być logistycznie skomplikowana i obfitować w pechowe zbiegi okoliczności. Podążający na linię startu zawodnik musi je pokonać dzięki determinacji i sile charakteru. Charakter został oczywiście w domyśle wzmocniony długotrwałym i morderczym treningiem.

 

I tu miałem pierwszy problem. Mieszkam 2 kilometry od linii startu. I co, napiszę, że wsiadłem na rower i po 10 min byłem na miejscu? Nuuudaaa! Kogo ja zainteresuje relacją bez podróży?

Pięć kilometrów od mojego domu jest stacja kolejowa Piaseczno. Szarym świtem wrzucam sprzęt i rower do samochodu. Jadę na stację. Wyjeżdżam wcześniej aby uniknąć legendarnych piaseczyńskich korków. Dla pewności jadę przez Magdalenkę i Józefosław. Samochód parkuję w niedozwolonym miejscu. Miejsce dla niepełnosprawnych i tuż przy hydrancie. Liczę, że w niedzielę straż miejska nie pracuje i nie będzie pożaru. Łapię osobowy relacja Radom – W-wa Wschodnia i zajmuję miejsce w wagonie do przewożenia rowerów. Liczyłem, że zjem śniadanie w Warsie. Ale tu dylemat. Czy zostawić rower pod opieką nieznajomego robotnika rolnego z okolic Radomia i zjeść energetyczne śniadanie? Czy może iść do Warsu z rowerem ryzykując mandat lub naganę ze strony konduktora? Na szczęście w pociągu nie było Warsu i to rozwiązało mój dylemat. Na Zachodnim szybko zmieniłem peron, pociąg i wagon i po niecałej godzinie i 30 minutach byłem z powrotem w Piasecznie. Szybko do samochodu, samochodem do domu, zdążyłem zjeść 3 parówki – po jednej na każdą dyscyplinę – i o 9:30, po dwóch godzinach podróży już odbierałem pakiet startowy.

 

W namiocie Akademii Triathlonu trafiłem na balangę! Urodziny Iwony, piwo lało się strumieniami, dzieci piszczały a zespół węgierskich Cyganów grał czardasze. No może się nie lało – tylko stało w lodóweczce i do tego bezalkoholowe, a zamiast Cyganów był głośnik ogólnodostępny. Ale by wesoło.

Przywitałem się ze starymi znajomymi i nowymi konkurentami. Zmartwiła mnie nieobecność pewnego doktora, który przeczuwając wynik wyborów odmówił powrotu z Dubaju i poprosił tam o azyl.

 

W przyzwoitej relacji jest teraz czas i miejsce na opis strefy zmian, naklejanie numerów, pompowanie rowerów i długie kolejki do Toi-Toja. Wspomnę tylko, że sprawdziłem listę startową. Dzięki nieocenionej pomocy NFZ i niesportowemu trybowi życia konkurentów w mojej kategorii wiekowej było zarejestrowanych tylko 6 zawodników. Jest dobrze! Szanse na obronę miejsca na podium rosną.

 

Biuro zawodów otaczały namioty sprzedawców butów, rowerów, tajemnych maści i eliksirów mocy. Między kuglarzami i treserami niedźwiedzi przechadzali się sportowcy prezentujący barwy klubowe, różne szkoły treningowe oraz nazwiska trenerów oraz loga sponsorów.

(W tym miejscu normalnie podałbym kilka przekręconych nazw w celu wywołania efektu satyryczne, ale ta relacja jest na poważnie i muszę się powstrzymać).

 

Przejdźmy do zawodów. Stoimy w kolejce do wody a wodę zdążyli napuścić. Główny Org pływa jak szalony skuterem wodnym po akwenie i ryczy przez tubę. Starzy wyjadacze nie słuchają, młodzi adepci i tak nic nie rozumieją. „Którą boję którą ręką?’, „A gdzie jest ten wodospad, o którym pisali?’, „Jak to – nie ma? To po co trenowaliśmy ten styl łososia?’

 

Jump2

 

 

Byłem gotowy na wielki dzień.

 

Cała seria treningów pływackich na małym basenie na Banacha miała zrobić ze mnie torpedę. Trener Zbynio M. powoli eliminował z treningu elementy, z którymi miałem problemy. Moje uznanie dla jego talentów pedagogicznych rosło z każdym treningiem. Najpierw była to praca nóg – „Bez obaw, pianka Cię poniesie’. Potem wysoki łokieć – „Pianka i tak krępuje ruchy – nie przejmuj się’. A na koniec oddychanie na 3 – „Oddychaj, kiedy się zaczniesz dusić!’ Została nam tylko nawigacja – w tym byłem dobry!

 

Przez tłum zawodników przeciskał się miejscowy wędkarz. „Panie, ja tu nęcę od 3 dni. Wsypałem przynęty za prawie pięć dych. Kto mi to teraz odda?’.

 

Tuż przed wejściem do wody dowiedziałem się, że kolega z portalu w ramach konkursu-zgadywanki obstawił mój wynik na 2:53:15. W grę wchodziły poważne nagrody. Ale tylko 2:53?

 

Niby lepiej niż w ubiegłym roku, ale ja byłem gotowy łamać życiówkę i bronić miejsca na podium! Dlaczego nie 2:45? To byłby wynik wart walki i przełamywania słabości na trasie! To byłby sprawdzian charakteru i wynik na miarę moich marzeń, szczególnie przy lekkim niedotrenowaniu i łagodnej nadwadze? (w każdej porządnej relacji musi być ten element).

 

Co ten Arek wie, czego ja nie wiem? Czy mogę zawieść kolegę i przybiec wcześniej? Chyba nie wypada? Wszystkie te myśli kłębiły mi się w głowie, a po chwili wszyscy kłębiliśmy się w stawie.

 

Ławica delfinów poszła! No może ławicą była pierwsza dwudziestka zawodników, potem było stado fok, morsy a na koniec nadreprezentacja statystyczna hipopotamów. Ja z moją nienaganną nawigacją wszystko widzę wyraźnie, potem mniej wyraźnie i zorientowałem się, że grupa mi ucieka. A czas i muł przeciekają mi przez palce u nóg. Ruszyłem ostro i za chwilę się okazało, że umiejętność wyskakiwania zwody przydała się jak najbardziej.

Pomost był na wysokości klatki piersiowej, a odbicie z mułu nie jest łatwe.

 

W T1 straciłem trochę czasu, ponieważ kilka stanowisk dalej jeden z zawodników uparł się, żeby założyć na nogę kask kolegi. Czego to brak cukru w mózgu nie robi z normalnych ludzi. Wymotałem nieszczęśnika i ruszyłem na dobrze mi znaną trasę. Opisałem ją dokładnie w jednym z poprzednich wpisów, więc nie będę się draftował. Czego nie mogę napisać o kilkunastu innych zawodnikach. Peletony latały w tę i nazad, jak muchy nad świeżym krowim gównem. Staje się to powoli naszym standardem.

 

Znajomość trasy miała być atutem okazało się utrudnieniem. Musiałem z grzeczności na chwilę zatrzymać się w centrum ogrodniczym w Łbiskach aby pozdrowić pracujące tam panie.

 

W sklepie na skrzyżowaniu w Piskórce wypiłem oranżadę z panem Mietkiem i przeanalizowaliśmy sytuację wyborczą oraz reperkusje polityczne. Jak zwykle pan Mietek zaimponował mi umiejętnością syntezy i trafnością oceny: – „Panie, to jeden syf!’ Przeciągająca się rozmowa będzie miała swoje poważne konsekwencje za kilka godzin na mecie, ale o tym nie wiedziałem wtedy ani ja, ani pan Mietek.

 

Ponieważ prognozowany wynik jednak zobowiązywał – ruszyłem do strefy zmian.

 

Bieg rządzi się swoimi prawami, które trzeba szanować. Biegłem delikatnie wsłuchując się w swój organizm. Czy aby nie odezwą się stare, wyleczone kontuzje? A co z tymi nowymi, ledwo zaleczonymi? A te, których jeszcze nie odniosłem i nie znam, ale których się boję? Co czają się i mogą nagle zaatakować kończąc sezon lub nawet karierę?

 

(Teraz czas i miejsce na kłopoty ze sprzętem i żołądkiem)

Na drugim okrążeniu zdałem sobie sprawę, że utraciłem kontakt z satelitą. Dramat! Nie wiem jak szybko biegnę, ile jeszcze kilometrów, jaki czas. Po prostu nie wiem nic! Z tych emocji rozbolał mnie brzuch i przez moment myślałem nawet poważnie o kolce. Niestety, kolka nie zdążyła mnie dopaść, bo już byłem na mecie. Czas 2:53:37. O 22 sec. dłużej niż prognoza. Arku, mam nadzieję, że mi wybaczysz?

Marek Strześniewski
Marek Strześniewski
Absolwent Uniwersytetów Warszawskiego i Jagiellońskiego oraz University of Illinois w USA. Od końca lat 90-tych prowadzi w Polsce założoną przez siebie firmę doradczą IMPACT Management. Ponad 300 zrealizowanych projektów koncentrowało się na zagadnieniach efektywności indywidualnej i organizacyjnej, optymalizacji kosztowej, dynamizacji sprzedaży oraz wdrażaniu strategii. Od 10 lat trenuje biegi długodystansowe i triathlon, gdzie wykorzystuje techniki zarządzania czasem i wyznaczania celów. Ukończył między innymi maratony w Nowym Jorku, Berlinie i Amsterdamie, oraz zawody triathlonowe na dystansie IRONMAN w Kopenhadze. Felietonista, bloger i ekspert Akademii Triathlonu w dziedzinie zarządzania czasem i efektywności indywidualnej.

Powiązane Artykuły

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,389ObserwującyObserwuj
434SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze