Jak zostałem Rżeżnikiem ??

Jak zostałem Rzeżnikiem? 

Pomysł na udział w tym „legendarnym’ Ultra pojawił się zaraz po ukończeniu jesiennego Ultra Maratonu Bieszczadzkiego . Co prawda nie poszedł mi on zbyt dobrze ale mając w perspektywie parę miesięcy mocnych treningów wiedziałem  że dam radę. Ok 80km i 3500m przewyższenia na papierze nie robiły aż takiego wrażenia, w końcu na Triatlonach zazwyczaj robię 112km.


Partnera do biegu nie musiałem szukać daleko –Matej, biegam z nim od dawna i wiem że jeżeli nie połamie nóg to dobiegnie do mety …i jeszcze dalej. Spokój psychiczny o partnera w Rżeżniku to wielki atut a ja już miałem go od początku. Teraz potrzebowaliśmy szczęścia w losowaniu- prawie jak na MŚ na Hawajach , może chętnych było mniej ale emocje podobne. Dzięki losom z jesiennego i zimowego maratonu Bieszczadzkiego oraz konkursowi udało się i już za parę miesięcy mieliśmy tuptać po bieszczadzkich szlakach.

Nie wiem dlaczego ale zawsze największą ochotę na bieganie mam przy zapisach, póżniej już podczas imprezy wraz z upływającymi kilometrami ta ochota się zmniejsza i przychodzi czas na refleksje ( po co mi to k*** było? ) a po kolejnych kilometrach na obietnice (nigdy więcej !! Nigdy!!)no i tak przy każdej imprezie .


5 dni przed biegiem wystartowałem w Sierakowie. Plan był ambitny(jak dla mnie) poprawić wynik z poprzedniego roku no i ewentualnie złamać 5h . Wszystko poszło zgodnie z planem i od tego momentu mogłem pochwalić się życiówką na poziomie 4:58, wreszcie wbiegając na metę wróciło do mnie to uczucie z pierwszych Tri kiedy czułem ogromną satysfakcje z tego że dałem z siebie wszystko,łamiący głos i wilgotne oczy. Dlatego kocham Triathlon.

Jendak na horyzoncie pojawiła się kusząca kochanka w postaci biegów Ultra która jak miało się okazać za 5 dni kusi coraz mocniej  i której ciężko jest się oprzeć. Ale spokojnie akurat w tych kwestiach mogę być poligamistą.

Do Cisnej wybieramy się 9 osobową ekipą z TSA Sandomierz , 5 osób startuje -reszta kibicuje ( !rym!). . Już od wjazdu do tej małej miejscowości czuć pozytywną atmosferę Rzeżnika unoszącą się w powietrzu, banany na twarzach,wesołe rozmowy, widać duch Bieszczad udziela się każdemu.Sprawnie odbieramy pakiety, oddajemy przepaki i uzupełniamy brakujące elektrolity.Dosyć szybko rozjeżdżamy się do swoich kwater aby przynajmniej chwile się przespać.


Wstajemy przed 1.00 , szybka kawa ,kanapki z nutellą i masłem orzechowym, checklist sprzętu, kilka wizyt w wc i mocno zaspani jedziemy do Cisnej na Autobus.Koefeina jeszcze nie zaczęła działać a do wybuchu adrenaliny jeszcze trochę czasu zostało, może to i lepiej-taki letarg oszczędzi nam energii. Dojeżdżamy 2 minuty przed odjazdem wsiadamy do Autokaru i…nie mamy już miejsc siedzących, przez kolejne 45 minut jedziemy na stojąco(ładne mi oszczędzanie energii).


W Komańczy tłumy biegaczy wylewają się z autobusów i swoimi czołówkami rozświetlają całą okolicę, jest chłodno i wietrznie  więc nakładam wiatrówkę, buffa i zaczynam się rozgrzewać aby nie zmarznąć. Poziom Adrenaliny we krwi zaczyna wzrastać u wszystkich , widać to po nerwowych uśmieszkach, zagadywaniach, krótkich żartach. Każdy niby pewny swojego a jednak pełen obaw czy to będzie jego dzień? Co dzisiaj skryją bieszczadzkie szlaki i jak łaskawa będzie pogoda ?

Zanim dopadły mnie jakiekolwiek wątpliwośći już zaczęlo się odliczanie


10…9…8…7…6…5…4…3…2…1… START!!!!


Ustawiliśmy się z tyłu stawki więc dopiero po paru sekundach ruszyliśmy. Dzięki latarkom cała trasa jest dobrze oświetlona. Wąż światła utworzony z latarek biegaczy wije się w kierunku Ustrzyk rozświetlając trasę Rzeżnika, a gdzieś tam na końcu jesteśmy My .


I Etap Komańcza-Cisna


Biegniemy spokojnym tempem podchodząc większe górki, na zbiegach puszczam się w dół. Pierwszy raz od długiego czasu czuję się mocno na zbiegach, noga idelanie trafia w podłożę, czuje się stabilnie i pewnie –to jest mój dzień. Mateusz biegnie zaraz za mną, nawet nie muzę obracać się i sprawdzać czy jest bo coraz to słyszę jego okrzyki. Euforia biegu jemu też się udziela! Co 45 minut jemy żele,batony i pilnujemy się aby pić.  Wbiegamy do Cisnej przy aplauzie zwykłych mieszkańców i turystów, przed przepakiem mijamy kordon utworzony z kibiców i jakiejś kapeli –takie momenty ładują baterie i dla nich chce się biegać. Uzupełnienie izo i żeli zajmuje nam mniej niż 10 minut. Z cięższymi plecakami ale z lżejszymi serduchami ruszamy na drugi etap, to tam ponoć zaczynają się górki ! A mógłbym przyrzec że przez poprzednie 33km już jakieś widziałem.


II Etap Cisna-Smerek
Od razu wita nas strome podejście, nie zdecydowaliśmy się na kije a tutaj mogłyby nam się przydać. Naszym atutem są bardzo silne nogi dzięki czemu na podejściach sporadycznie jesteśmy mijani a częściej to my mijamy.

Mimo wszystko podejścia mocno wchodzą w uda i bieg po płaskim jest przyjemnym odpoczynkiem. Dzięki cudownym widokom trasa mija bardzo szybko, ale coraz wyższa temperatura zmusza nas do częstszego korzystania z zasobów bukłaka. Pod tym względem byliśmy konsekwentni do samego końca , regularnie jedliśmy, piliśmy i suplementowaliśmy sól mimo że słodkie żele wywoływały u nas obrzydzenie. Na zbiegach musieliśmy zwolnić bo Mateusz zaczął uskarżać się na swoje kolano, mimo środków przeciwbólowych ból nie ustępował, ale wiedziałem że taka drobnostka go nie złamie.  4km przed smerekiem Skończyło mi się picie ale na całe szczęście względnie płaska trasa w tamtym odcinku pozwala na szybkie dotarcie do bufetu. Tam oprócz masy kibiców wita mnie Moja piękniejsza połówka i rodzice. W Smereku spędzamy 20 minut (czas na przepakach przyśpiesza) zmieniam buty (poprzednie okazały się za miękkie) uzupełniam zapasy, zajadam się pysznymi ziemniakami popijając colą.


III Etap Smerek – Berechy
I znowu kolejne podejście które dłuzy się niemiłosiernie, nogi już nie są świeże ale mimo wszystko na podejściach nie stajemy na chwilę, idziemy konsekwentnie stałym tempem bez szarpania. Po drodze dopingują nas turyści, są naszym 3cim członkiem drużyny który pcha nas do przodu.

Od momentu wejścia na Połoninę Wetlińską towarzyszą nam cudowne widoki i przyjażnie nastawieni ludzie którzy ustępują nam drogę i zagrzewają do dalszej walki.

Przed Chatką Puchatka spotykamy Bożenkę i Patryka którzy częstują nas wysokooktanowym wiśniowym „paliwem’ –lepiej być nie może.Zbieg do Berechów mocno nadszarpnął nasze i tak  zmęczone nogi ale mimo wszystko byliśmy cały czas bardzo optymistycznie nastawieni i nawet przez chwilę nie przeszła nam przez głowę myśl że nie skończymy.

W przedostatnim punkcie kontrolnym wypijam Burna, uzupełniam wode i zmęczony ale uśmiechnięty ruszam na ostatni odcinek naszego wyścigu.

Podejście na Caryńską można porównać do boksera który delikatnie skacze przed nami czając się powoli aby wreszcie wyprowadzić mocną bombe i zwalić nas z nóg. Zaczyna się dość delikatnie aby przejść w bardzo strome długie odcinki gdzie cały ciężar ciała oparty jest na palcach. Łydki palą , gorąca temperatura doprowadza krew do wrzenia , brak podmuchu wiatru dodatkowo potęguje to uczucie.


To jest to miejsce gdzie wiele osób ma ŚCIANĘ, gdzie pary zaczynają się holować, i gdzie słowo „k***a mać’ jest wypowiadane częściej niż „Cześć’. Mimo przeciwność wspinamy się na połoninę i delikatnym truchtem zmierzamy do ostatniego zbiegu, tak samo stromego jak podejście. Zbieganie dalekie było od przyjemności zwłaszcza że zaliczyłem glebę 3 km przed metą , na wypłaszczeniu (tak pierwsze miejsce na zbiegu gdzie było płasko!!) widziałem korzeń zahaczyłem o niego i updałem plecami na kamień, całe szczęście bukłak zamortyzował upadek. Ostatni odcinek do mety biegłem już ostrożnie. Ostatnia prosta to dla mnie najlepsze chwile w każdym wyścigu, ból i zmęczenie  znikają , w sercu pojawia się ciepełko, człowiek ma ochotę pędzić niczym Usain Bolt. Na metę wbiegamy razem z moim 6miesięcznym synkiem. Mógłbym użyć tysiąca słów do opisania tego co czułem ale jedno tez wystarczy, po prostu RADOŚĆ .

Rzeżnika ukończyliśmy po 11 godzinach i 45 minutach .

Na pewno o wiele dramatyczniej i ciekawiej byłoby gdybym napisał  że gdzieś po drodze miałem ścianę , że było ekstremalnie ciężko i ledwo sobie poradziliśmy, że musiałem być holowany albo holowałem , żw mimo odwodnienia i uginających się nóg a w najcięższych momentach tylko myśl o mojej rodzinie motywowała mnie do kolejnego kroku , ale tak nie napiszę. Świadomość że mam kochającą rodzinę ,wspierającą Żonę i małego Synka towarzyszyła mi przy każdym kroku i w dużej mierze pozwoliła skończyć ten bardzo trudny bieg z uśmiechem na twarzy,swój udział miała dobrze przepracowana Zima i dobrze dobrana taktyka.

To był mój pierwszy ale na pewno nie ostatni Rzeżnik, zwłaszcza jak ma się takiego partnera!

Powiązane Artykuły

6 KOMENTARZE

  1. Dziękuje . Jedno nie wyklucza drugiego. Zwiększyłem objętośc treningów biegowych troszeczkę kosztem roweru. Długie wybiegania + dużo siły biegowej no i solidnie przepracowałem zimę. Wg. mnie mocne nogi i korpus to podstawa. Ale tak jak mówisz strach ma wielkie oczy 🙂

  2. Szacun! To w Sierakowie miałeś małe przetarcie przed Rzeźnikiem:) No i gratuluję życiówki w tri.

  3. Szacunek wielki. Nie wiem czy pamiętasz ale na ostatnim okrążeniu w sierakowie zaczerpneliśmy parę słów o twoim tempie ;-). Możesz zdradzić jak udało ci się pogodzić przygotowania do tri i Rzeźnika? Ja z uwagi na tri zrezygnowałem się z pretendowania do udziału w tym biegu … A ty nie tylko złamałeś ale również prześcignąłeś 5 dni później moich kolegów ścigaczy z Kita Team. Widocznie strach przed wysiłkiem ma wielkie oczy… Wiem przy Rzeźniku nie ma reguł

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Śledź nas

18,455FaniLubię
2,299ObserwującyObserwuj
434SubskrybującySubskrybuj

Najpopularniejsze