Czas na kolejny wpis.
Jeszcze wczoraj myslalem, ze wszystko jest ok. Kontuzja przemija, plywanie coraz lepsze, do startu dluga droga – jednym slowem 'looozik’. No i dziś się przekonałem, ze jednak kolorowo nie jest.
A bylo to tak:
O 10.00 zalogowałem się na basenie. Tradycyjnie w piątek dłuższe 'wypływanie’ ( jak dla mnie 2500m). Trenerka pojawiła się o czasie i ja też, w pełni zmotywowany ( czytaj najedzony, lekko nie na maksa) ruszyłem ciąć wodę. Na początek rozpływanie. Przyznam tu, ze dla mnie 2×200 zmiennym to już dużo a tymczasem dostałem 300m w dowolnym stylu. No to mysle zaba, moze lekko delfinkiem, troche dowolnego i delikatnie moim znienawidzonym grzbietem. Potem przyszła jednak szybka refleksja, ze to jeden głupi trening zabką zniweczył moją dwutygodniową rehabilitację więzadła, z którym borykam się do dziś. Tak na marginiesie ODRADZAM PŁYWANIE ZABĄ. Zatem zacząłem od kraula, potem grzbiet itd. Jakoś poszło. Zadanie kolejne 8x50m dowolnym, w łapach i kubkach. Generujemy moc. Tak tak – przekonałem się co to moc po 100m. Ręce jak z waty, nogi nie ciągną. Jednym słowem do d….. Kolejne zadanie raz same nogi, raz same rece raz i raz pelen styl. Jechaliśmy to w trybie zmiennym (delfin, grzbiet itd.) więc ciekawie. Kilometr 'złamany’ i niestety moja wytrzymałość też. Spuchłem jak mops i myśle, że chyba lepiej będzie się ewaukować z tej katowni. Na straży jednak stoi trener (trenerka) i tak łatwo nie było. Dojechaliśmy do 1400m za sprawą 4x100m ( 25 delfin i 75 kraul). Wtedy powiedziałem pas, głowa w dół i krokiem zbitego psa odmaszerowałem do szatni.
Potem naszły mnie myśli – jak to zawsze po zawalonym treningu – coś w stylu ’ dałem plamę’ lub ’ po co ja to robię’. Odbudowałem się ( na szczęscie) po przeczytaniu felietonu Macka Dowbora – on jednak wie jak pobudzić, zaangażować do cięższej pracy. Dzieki. AT trzyma mnie 'przy zyciu’:)
PS.
Troche popadało tu u nas na północy. Może jutro nieplanowany rower…….