’To coś: 11 godz. 16 min 41 s’ – być może sporo z Was kojarzy ten tytuł… Był sierpień 2011 roku, kiedy odpoczywając nad morzem przeczytałem w Gazecie Wyborczej artykuł Łukasza Grassa o jego starcie w Roth. Wówczas w głowie po raz pierwszy mocniej zakołatała mi myśl żeby kiedyś „TEGO CZEGOŚ’ spróbować. Skoro – tu Łukasz bez urazy – „jakiś’ dziennikarz „TO COŚ’ zrobił – to ja nie dam rady???
Zacznę jednak od początku, czyli od… piłki nożnej. Piłka była obecna w moim życiu od zawsze i jak na amatora muszę nieskromnie przyznać, że „nie byłem totalnym drewnem’ :-). Choć pewnie moi koledzy powiedzieliby, że totalnym może nie, ale jednak drewnem… 😀
Z mniejszymi lub większymi przerwami i sukcesami w piłkę grałem przez ponad 30 lat… Z początkiem maja 2011 roku coś jednak pękło… A konkretnie pękł przyczep mięśnia czworogłowego prawego uda – efekt zgodnie z diagnozą lekarza – 6 tygodni przerwy… Ponieważ jestem typem, który przecież zna się na rzeczy lepiej od lekarzy to po 4 tygodniach wróciłem do gry i…. zerwałem ten sam przyczep ponownie, już dokumentnie… Efekt 8 tygodni przerwy…
Tym razem już się nie mądrzyłem, a biorąc pod uwagę, że pod koniec sierpnia czekał mnie jeszcze mecz w Pucharze Polski po 8 tygodniach zacząłem biegać żeby nie dać przynajmniej kondycyjnie ciała na dużym boisku… Właśnie wtedy trafiłem na wspomniany wyżej artykuł… Po jego lekturze od razu zadzwoniłem do kolegi – doświadczonego maratończyka – i powiedziałem, co mi chodzi po głowie… Kolega maratończyk skwitował to jednym zdaniem: zapomnij „TO COŚ’ nie jest dla zwykłych śmiertelników… Mój zapał nieco ostygł ale nie zgasł zupełnie…
W rezultacie po przebiegnięciu w 2011 roku łącznie ok 100 km (wtedy wydawało mi się że to dużo) zrobiłem sobie przerwę na zimę i postanowiłem że od kwietnia kolejnego roku zacznę znów biegać plus dorzucę do tego rower. Tak też się stało, przy czym trening dwóch dyscyplin trwał raptem dwa miesiące… Pod koniec maja komuś bardzo spodobał się mój górski rower (wtedy planowałem startować na góralu) i go sobie po prostu wziął z piwnicy przecinając przy tym kłódkę… Roweru było mi mega szkoda i mimo przekazania bardzo dobrej jakości nagrania z kamer osiedlowych na policję po miesiącu sprawa została umorzona, a góral oczywiście się nie odnalazł… Zakup nowego roweru (też górskiego) przeciągnął się w czasie i o jakimkolwiek triathlonie w 2012 mogłem już zapomnieć…
Biegałem jednak dalej – postanowiłem uderzyć z grubej rury i wystartować we wrześniu w maratonie warszawskim… Tak też się stało – po przebiegnięciu w 2012 roku łącznie ok 500 km zaatakowałem maraton z celem złamania 4h. Do 30 km biegłem nawet „on target’ ale później zderzyłem się ze ścianą 😀 W rezultacie ledwo „złamałem’ 4:30. Byłem wkurzony i w efekcie… zrobiłem sobie kolejną zimową przerwę…
W kwietniu 2013 roku ponownie zacząłem biegać, jeździć na rowerze (tym razem dokupiłem do mojego górala szosowe opony :-D) + kilka razy byłem na basenie. Żeby się bardziej zmobilizować zapisałem się na ½ IM do Borówna z celem złamania 6h. Próbę generalną zrobiłem z początkiem sierpnia – na urlopie dokładnie w tym samym miejscu, w którym dwa lata wcześniej przeczytałem artykuł Łukasza. Test wyszedł tak sobie, bo całość co prawda zrobiłem w 6h (nie licząc zmian) ale na biegu prawie umarłem… Z drugiej strony wytłumaczyłem sobie że po 4 dniach dość ciężkiego treningu taki wynik nie jest zły plus na zawodach będzie przecież dodatkowa adrenalina…
Po powrocie z urlopu, gdy pożyczyłem piankę to podbudowałem się jeszcze bardziej – płynąc w piance zyskiwałem ok 7 min na 2 km… Nie pozostało nic innego jak odliczać dni do startu w Borównie… Na trzy dni przed zaplanowanym startem czekała mnie ostatnia aktywność sportowa – tj. jak co roku mecz w piłkę kopaną w Pucharze Polski. Tym razem mecz skończył się dla mnie raptem po 20 min gry, gdy zapodając glebę po faulu przeciwnika zerwałem wszystkie więzadła w stawie barkowo-obojczykowym… Efekt – stół operacyjny i tytanowa płytka w lewym barku – o Borównie mogłem zapomnieć a 5 miesięcy przygotowań poszło w piach… W dodatku do końca roku, kiedy to miałem zaplanowaną drugą operację usunięcia przykręconej wcześniej do obojczyka płytki, aktywność fizyczna praktycznie spadła do zera… Czyli chcąc nie chcąc (tym razem bardziej nie chcąc) zrobiłem sobie kolejną zimową przerwę…
Zgodnie z zasadą co cię nie zabiję to cię wzmocni – postanowiłem że w 2014 roku nie ma bata – zrobię wreszcie tą połówkę, a żeby nie było że jestem „miętki’ to podkręciłem cel na 5:30 :-D. Tym razem do sprawy podszedłem jednak bardziej metodycznie i nie czekałem z początkiem treningów do kwietnia… Z przygotowaniami wystartowałem dokładnie 30 grudnia 2013 roku czyli w dniu wyjęcia szwów po drugiej operacji. Na początku było to tylko bieganie + rower (a w zasadzie trenażer, który w międzyczasie nabyłem), pod koniec stycznia dorzuciłem basen, a w lutym zainwestowałem w „szosę’…
Zadebiutować postanowiłem w Serocku w połowie czerwca… Po drodze zaliczyłem w marcu półmaraton warszawski (1:44), obóz triathlonowy w Szklarskiej, Cracovia maraton w maju (3:47), i wreszcie nadszedł długo oczekiwany czerwiec… Start w Serocku nie był jednak udany (5:43), chociaż gdyby nie co najmniej o 3 km za długa i mocno interwałowa (ze stromymi schodami) trasa biegowa to 5:30 by pękło… Gdybać sobie mogłem co nie zmieniało faktu że oficjalny wynik był jaki był… Poszedłem jednak jak burza za ciosem i w lipcu zaliczyłem jeszcze: połówkę w Suszu (5:19), tydzień później wyścig MTB w Austrii (120 km w terenie z 4 km przewyższeń), a pod koniec lipca trasę Kraków – Zakopane – Kraków – łącznie 240 km w 7:35 (ofc to już na „szosie’). Kontynuując dobrą passę w sierpniu wystartowałem w połówce w Gdyni (5:05) i w BMW półmaratonie (1:37). Po Gdyni kiedy cel na ten rok był już zrealizowany i to nawet dwukrotnie pojawiło się standardowe pytanie: co dalej?
Treningi od początku roku procentowały – forma nie była zła więc postanowiłem iść na całość i, mimo że wszyscy mi to odradzali, zapisałem się na IM do Barcelony :-D. Cel oficjalny ukończyć, cel mniej oficjalny – złamać 12h. Wspomniany kolega maratończyk powiedział mi po którymś ze startów na połówce: „i tak nie wierzę w twojego Ironmana’ co mnie tylko dodatkowo zmobilizowało żeby ten szalony krok wykonać 🙂
.
Zapisując się do Barcelony wiedziałem już że moja przygoda z tri potrwa dłużej – kupiłem więc rower TT (moja „szosa’ nie miała nawet lemondki) i mocno zwiększyłem liczbę godzin treningowych w tygodniu… 4 dni przed startem zdobyłem jeszcze Mont Ventoux (kolejny cel z zamierzchłej przeszłości), a potem już głównie odliczałem godziny…
Do Barcelony, a w zasadzie do Calelli, dotarliśmy na kilka dni przed startem i przez te kilka dni była super pogoda – pomyślałem – jest dobrze bo przynajmniej ryzyka pogodowego brak… Prognozy na niedziele były jednak średnie i niestety sprawdziły się… Rano lało jak z cebra… Na szczęście w pływaniu deszcz nie przeszkadza choć przy okazji mocno wiało… W dodatku był to „w mordę wind’ na najdłuższym (2,4 km) z odcinków pływackich składających się na cały prawie 4 km pływacki dystans.
Nic to – cel na pływanie to przecież się nie zmęczyć… W zasadzie udało się go zrealizować, ale jako że pływakiem jestem raczej kiepskim to dopiero po 1:20 wyszedłem z wody… W T1 wszystko robiłem spokojnie – na zmianach zresztą zawsze tracę – i po ponad 8 minutach wyjechałem na trasę rowerową… Na szczęście już nie padało, choć na początku było jeszcze mokro i ślisko… Rower to moja ulubiona dyscyplina – plan był taki aby pojechać mocno, a martwić się później na biegu… Pętle były szybkie i już po 5h i 18 min zameldowałem się w T2. Na bieg wyruszyłem po ok 6h i 50 min walki stąd wiedziałem że jeśli nie będzie katastrofy to nawet cel mniej oficjalny zostanie zrealizowany… W dodatku pierwsze 5 km biegło mi się bardzo dobrze (poza przymusową wizytą w toy toy na którą straciłem parę minut), kolejne 5 km też gładko i kolejne 5…. Po blisko 15 km krzyknąłem nawet do Żony: jest dobrze :-D. W głowie non stop przeliczam czas i wygląda na to że jeśli utrzymam tempo, a biegnie mi się przecież bardzo dobrze, to pęknie nawet 11h !!! W debiucie po raptem 9 miesiącach przygotowań i to bez trenera… !!!
Dobrze było jednak tylko do 17 km… Potem tempo zaczęło systematycznie spadać… Ok 35 km spadło już do 6:30 na km i dalej spadało… W chwilach słabości powtarzam sobie zdanie kolegi maratończyka „i tak nie wierzę w twojego Ironmana’ i cały czas biegnę… W głowie wciąż przeliczam czas – celuje już „tylko’ w 11:30 i utrzymuję tempo pozwalające osiągnąć taki wynik. Pewnie na chwilę mógłbym nawet przyspieszyć ale boję się że to mogłoby się źle skończyć…
Na metę wbiegam po 11 godzinach 27 minutach i 34 sekundach z „bananem’ na twarzy… To dla tych krótkich chwil trenowałem przez 9 miesięcy i jestem mega szczęśliwy :-DDD
Na koniec dziękuję Rodzinie, która choć nie jest zachwycona moimi triathlonowymi pomysłami, cały czas wspierała mnie w tym co robię, plus dzięki też dla Łukasza za wspomniany artykuł. Przecież de facto od tego artykułu wszystko się zaczęło…