7 dolin walki z czasem. Bieg na 100km.
Na bieg zapisałam się prawie rok temu, ale tak szczerze nie do końca byłam przekonana czy w nim wystąpię.
Dwa tygodnie przed tym biegiem ukończyłam mój pierwszy triathlon IRONMAN (3,8 km pływania- 180km rower-42,195km bieg) w Kopenhadze i tak naprawdę od mojego stanu po triathlonie warunkowałam swój start w biegu na 100km. A że czułam się wręcz wspaniale, to na półtora tygodnia przed imprezą podjęłam decyzję o starcie w Biegu 7 Dolin. W ramach przygotowań zrobiłam 1 (jeden) trening na podbiegach i stwierdziłam, że jest dobrze. Plan na ten bieg był jeden – biegnę 100km a na pierwszych 10km/20km zobaczę co będzie. Albo wyjdzie zmęczenie po Ironmanie i skończę moją przygodę z ultra na 36km albo będzie wspaniale i ukończę całą setkę.
Do Krynicy przyjechałam ze znajomymi w piątek. Odbiór pakietów, pakowanie depozytów, pizza, odprawa i czym prędzej do łóżka, aby jak najwięcej przespać się przed startem. 1:30 pobudka, kawa, bułka z masłem orzechowym i bananem – ale tylko pół, bo żołądek z nerwów nie pozwolił na przyjęcie drugiej połowy i na koniec obowiązkowa wizyta w kibelku, aby nie trzeba było dźwigać zbędnego bagażu. 2:15 idziemy na start, razem z całą rzeszą ledwo dobudzonych biegaczy, których zaspane oczy widać w świetle czołówek. Na starcie ponad 1200 biegaczy z czego prawie 700 startuje na 100km.
3…2…1…start. Ruszyliśmy
Potok białych światełek ruszył najpierw ulicami Krynicy, by następnie rozlać się po całym podbiegu na Jaworzynę Krynicką. Niektórzy szli, oszczędzając siły na cały dystans, inni powoli podbiegali. Dla uspokojenia sumienia, dlaczego ja nie podbiegam, tłumaczyłam sobie, że ci co biegną pewnie wystartowali na 36km albo na 66km i dlatego nie muszą się oszczędzać.
Przez pierwsze 2,5 godzinny, biegniemy w całkowitych ciemnościach. Wzrok miałam utkwiony w mały odcinek, który oświetlałam czołówką, tak aby nie zahaczyć o żaden korzeń lub kamień. Jestem skupiona na każdym kroku, ale nie biegnie mi się zbyt dobrze. Nogi wydają się ciężkie i chce mi się spać. Zaczynam rozmyślać, czy nie skończyć biegu na 36km. Tak podpowiada rozsądek, ale w sercu cały czas gdzieś iskrzy nadzieja na widok mety w Krynicy.
Powoli zaczyna się rozjaśniać i wraz ze wschodem słońca zaczynam czuć chęć, aby biec dalej. I wtedy chwila nieuwagi i bum… Zaliczam klasycznego „szczupaka z poślizgiem’. Szkoda, że nikt tego nie nagrał, bo byłaby kupa śmiechu. Szybko oceniam szkody – na szczęście tylko otarte kolano, ktoś podaje mi kije, ktoś inny pomaga się podnieść i lecę dalej. O nie, tak łatwo to ja się nie poddam. Co chwile spotykam znajomych, którzy gratulują mi Ironmana, a to dodaję skrzydeł.
Na pierwszy przepak w Rytrze wpadam z zapasem tylko 20 minutowym (czas 5:13 na limit 5:30). Mało. Na kolejnym etapie trzeba będzie bardziej się spiąć. Łapie mój worek, wyciągam żele, piję cole – rewelacja, dolewam własny izotonic, biorę garść rodzynek i po 5 minutach już jestem na szlaku. Kolejny punkt pomiaru czasu to 66km i mam na to 6 h. Wpadam we własny rytm i z coraz większy luzem połykam wyrastające przed mną podejścia. Po niecałych 2h odmeldowuje się przy schronisku Prehyba. Tam szybki łyk ciepłej herbaty i biegnę dalej. Żałuje bardzo tego, że wiedząc przez jak piękne tereny biegnę, nie mogę się nimi za bardzo cieszyć . Wzrok mam cały czas wbity 2m przed sobą i maksymalnie skupiona pędzę dalej. Końcówka drugiego etapu to betonowe płyty, którymi zbiegam do Piwnicznej. Nasłuchałam się o nich bardzo dużo złego, ale dla mnie okazały się łaskawe i nawet się nie zorientowałam, kiedy wbiegłam na drugi przepak w Piwnicznej Zdrój.
Mam 66km.
Czas 10:11, czyli prawie 80 min zapasu. Rytuał na przpaku ten sam, czyli żele, cola, rodzynki i w drogę. Przede mną najcięższy odcinek – 11km do zrobienia w 1,5h. Na płaskim to żaden wyczyn, ale tu po drodze mam do pokonania dwie ściany. Na pierwszym podejściu zaczyna świecić niemiłosiernie słońce, które skutecznie zabiera energię. Zero cienia. Na drugim podejściu, pogoda diametralnie się zmienia i zaczyna padać deszcz. Nie, nie padać – LAĆ. Jak podczas biegania deszcz mi nie straszny, tak ten spowodował, że droga którą miałam zbiegać zrobiła się jedną wielką płynącą kałużą, której ni jak nie można było obejść. I tak zamiast zbiegać, przeskakiwałam szukając mniej mokrych miejsc .
Czas płynie, a ja wlokę się na tym zbiegu. Na trzeci przepak wpadam w 12:26, czyli jestem 34 min przed limitem. Straciłam 50min z mojego zapasu. Tragedii nie ma, ale trzeba się spieszyć. Liczę, liczę i wychodzi, że na styk będę na mecie. Na przepaku żele, cola i w drogę. Na rodzynki już nie ma czasu. Zostały mi dwa ostatnie odcinki. Pierwszy to 11km, które muszę zrobić w 2h i ostatni odcinek to 12km tez do zrobienia w 2h. Trzeba się wziąć do roboty. Przedostatni odcinek zaczyna się bardzo stromym podejściem po stoku narciarskim. Skupiam się na drodze 2 metry przede mną, nie patrzę do góry i napieram. Z dolnej stacji kolejki dochodzą do mnie rytmy piosenki zespołu Piersi „ Bałkanica’. Słowa jak znalazł – „Będzie! Będzie zabawa!Będzie się działo! Będzie głośno, będzie radośnie…’ – wchodzę w rytm piosenki i do przodu. Nie wiem czy to te rytmy, czy świadomość uciekającego czasu spowodowała , że dostałam mega przyspieszenia. Zaczęłam wyprzedzać tych co byli dobre kilkaset metrów przede mną. Cały czas patrzyłam na zegarek i liczyłam. Ile mam zapasu czasu, ile zostało kilometrów do kolejnego punktu pomiaru, ile do mety.
Na ostatni punkt na 88km wpadłam jak strzała, złapałam herbatę i poleciałam dalej. Zostało mi 25 min zapasu. Wiem, że ostatni odcinek to krótkie podejście i potem prawie cały czas zbieg. Czyli powinnam się zmieścić. Na 95km spotkałam kolegę Zbyszka i już do końca lecieliśmy razem. W końcówce jeszcze tylko mały parkour miedzy wiatrołomami i już dało się słyszeć muzykę i spikera na mecie. Wbiegając do Krynicy, Zbyszek jak gentelmen, puścił mnie przodem, mówiąc – „Koza to jest Twoja chwila’.
Biegłam jak na skrzydłach.
Do limitu zostało 40min. Już nikt mi tego nie odbierze. Dołączył do nas jeszcze jeden chłopak i teraz biegłam w niezłej obstawie. Wbiegając na deptak prawie nic nie wiedziałam, ale gdzieś z tłumu usłyszałam – „Koza to Ty??????’. Przy barierkach stali najwspanialsi kibice, którzy czekali aby zobaczyć jak wbiegam na metę. Przybijam piątki i spokojnie, delektując się chwilą wbiegamy na metę. Jest. Przebiegłam 100km. Czas 16:26. Dupy nie urywa, ale nieważne. Zrobiłam to. Ryzyko się opłacało. Spełniłam swoje kolejne marzenie – jestem mega szczęśliwa.
Jeszcze nie zdążyłam uspokoić oddechu, a już planowałam co zrobić, aby za rok poprawić ten czas.
To jest szaleństwo.
Wyznaczasz nowe granice możliwości. Jestem pod wrażeniem. 🙂
Gratuluje Stóweczki ! mnie te betonowe płyty zniszczyły .
O rany Koza, Super tekst. Od samego czytania się spociłem 🙂
Chyba przestanę tu zaglądać. Miałem zrobić maraton i dać se luz. No ale jak po takim tekście nie zapisać się na jakąś setkę?
Jestem pełna podziwu. Dla mnie 100 km biegu to już jakiś kosmos, a 100 km po dwóch tygodniach po ironie to już wogóle niewyobrażalne dla mnie. Gratuluję!
Broń Boże, nic nie chciałem Ci sugerować! Uspokoiłem się po tych info! Dziewczyna w sile wieku i odpowiednio przygotowana! W moim wieku połowy sezonu nie starczyłoby na regenerację…. :-))) Pewnie to trochę z takiej ,,zdrowej’ zazdrości o takie wyczyny….
Arek 🙂 spoko. Trenuje od zawsze jak pamietam. od 1999 do 2007 grałam w korfball i byłam w kadrze a biegam od 2008. To jest moj czwrty sezon tri. A lat mam 37. Wiem że może sie to wydawac duzo, ale wierz mi nie zrobiłabym tego gdyby mój organizm dawał mi jakieś znaki ze to jest za duzo. Znam sie i wiem co moge a czego nie. A po drugie ja nie biegam dla wyników tylko dla frajdy – a że lubię wiele rzeczy to nie zamierzam z niczeog rezygnowac 🙂
Niesamowite wyzwanie uwieńczone sukcesem! Podobnie jak Platiemu, kopara opadła! Tylko rodzi się pytanie czy po IM nie za mocno eksplatowany organizm? A tak z ciekawości, ile już trenujesz i ile masz lat Asiu? Przepraszam za to drugie pytanie… 🙂
kopara mi opadła…. gratuluję !!!! mega wyczyn i to po ironie !!!!