Strona główna Blog Strona 796

Duathlon na autostradzie

0

Push the pedal to the metal, lub jak kto woli gaz do dechy. Z tym kojarzy się nam właśnie autostrada. W przypadku duathlonu na A2 powyższe przysłowie nabiera jednak znacznie szerszego znaczenia. Były to zawody na maksa, dobrze więc, że na czas ich trwania zniesiono wszelkie ograniczenia prędkości. Impreza, zaplanowana na 10 września, była wyjątkowa pod wieloma względami, ale zacznijmy od początku.

Innowacyjny, jak na polskie warunki, wydaje się pomysł zorganizowania duathlonu na nie otwartym jeszcze odcinku autostrady. Za granicą takie zawody odbywały się już wielokrotnie i to właśnie stąd firma Starbag (organizator) czerpała inspirację. O zawodach dowiedziałem się przypadkiem, wertując fora internetowe. Pierwsze miłe spostrzeżenie na stronie organizatora to przydatne zakładki, np. „check list – co zabrać”. Jakby prowadzony za rękę dowiaduję się czego się spodziewać oraz jak trenować przygotowując się do startu. W regulaminie kolejny strzał w dziesiątkę: sztafety! Ile to razy słyszałem narzekania, że „to za dużo”… i oto rozwiązanie godne Nobla. Jaki miało to wpływ na frekwencję? 50% uczestników stanowili zawodnicy startujący w sztafetach. Organizatorzy po mistrzowsku wykorzystali możliwości, jakie daje dobrze prowadzona strona: częste aktualizacje, stopniowo budowana atmosfera wokół zawodów. A jak zawody wyszły w praktyce?

{gallery}strabag1{/gallery}

Na start dotarłem bez większych problemów, pomocne były tu mapki ze strony. Biuro zawodów działało sprawnie, nikt też nie wymagał posiadania licencji. Szybko odebrałem mój pakiet a w nim: markowa koszulka techniczna, napój izotoniczny, miesięczny karnet do fitness klubu, zaproszenie na afterparty w jednym z poznańskich klubów oraz bon na posiłek. I tu znów coś nowego: do wyboru było kilka rodzajów napojów oraz różnych zestawów jedzenia. Przed startem udałem się do boksu rowerowego. Decyzją organizatora do wyścigu dopuszczano każdego rodzaju rower: górski, szosowy, czasowy.

 

Start! Na początek dwa okrążenia po około 2 km. Po pierwszym czołówka miała jeszcze spory zapas sił, o czym świadczą żarty na trasie: widząc biegnącą z naprzeciwka moją żonę krzyknąłem „brawo kochanie” i zaraz usłyszałem Filipa Szołowskiego: „super kochanie” i Marcina Ławickiego: „tak trzymaj kochanie”. Z pierwszego biegu w pamięci utkwił mi jeszcze jeden obrazek. Gdy po nawrocie zobaczyłem tłum zawodników pomyślałem: jak my ich wyminiemy, gdy zacznie się dublowanie? Trasa była jednak tak obliczona, że gdy pierwsi zawodnicy kończyli bieg, to ostatni byli już bezpieczni na drugim okrążeniu. Znów punkty dla organizatora. Organizacja boksu też była przemyślana, start indywidualny – rowery na prawo, sztafety – na lewo. Trasa kolarska… cóż to był za komfort, jechać po polskiej drodze i nie bać się dziur – bezcenne.

{gallery}strabag2{/gallery}

Do dyspozycji kolarzy były dwa szerokie pasy. Powrót odbywał się drugą nitką, co do zera niwelowało możliwość kolizji czołowej. O ile pierwsza połowa trasy była pod wiatr i z przewagą podjazdów, o tyle powrót pozwalał się naprawdę wyszaleć. Zawodnicy osiągali prędkości ponad 50 km/h. Na koniec jeszcze raz bieg. Możecie mi wierzyć, bieg przed i po rowerze to jak dwa przeciwne bieguny. Trzeba się z powrotem „przestawić”. By jeszcze bardziej zmotywować zawodników, na trasie drugiego biegu wprowadzono dodatkową klasyfikację: „Kilometr Szpota” a wygrywał ten, kto przebiegnie najszybciej ostatni kilometr trasy, niekoniecznie będąc pierwszym na mecie.

 

Po zawodach przyszedł moment dekoracji. Przez niedopatrzenie w regulaminie pojawił się sprzeczny zapis. Po 15 min i szybkiej naradzie organizatorów podjęte decyzje rozwiązały wszelkie problemy. Dekoracji towarzyszyło losowanie nagród, druga cześć losowania odbyła się podczas wieczornego After Party, gdzie miał miejsce także pokaz jeszcze ciepłych zdjęć z zawodów. Można było przeżyć startowe emocje raz jeszcze. Organizatorzy, pomimo zakończenia zawodów, nadal nie mają odpoczynku. Na stronie pojawiają się kolejne profesjonalne zdjęcia, a w przygotowaniu jest film z zawodów. Dlaczego nie piszę o zwycięzcach? Robię to celowo. W całych zawodach chodziło przede wszystkim o dobrą zabawę i danie wszystkim uczestnikom możliwie jak najwięcej i to za darmo. Zwycięzcą był każdy, kto ukończył te zawody, a dla wielu właśnie tu zaczęła się ich triathlonowa przygoda. Był to swoisty piknik sportowy przy pięknej pogodzie i w doskonałej oprawie. Zwycięzcą jest też organizator, który robiąc taka imprezę po raz pierwszy zgromadził na starcie 300 osób i jest to chyba duathlonowy rekord Polski.

{gallery}strabag3{/gallery}

Jestem bardzo szczęśliwy, że na A2 padło właśnie na naszą dyscyplinę, przecież równie dobrze mogły obyć się tam biegi czy zawody kolarskie. Mam tylko nadzieję, że organizator w jednym nie dotrzyma słowa i zorganizuje jeszcze kiedyś Duathlon nie na A2, ale A5 czy A7.

Borówno

10

Borówno to był mój docelowy start nr 2, następny po Suszu. Sezon ten po rocznej przerwie od debiutu w triathlonie potraktowałem jako sprawdzian swojej formy i zrzucanie wagi (-10kg). Nieoczekiwanie okazało się, że w 1/2 IM stać mnie na całkiem sporo bo na 4:38:40 (http://www.online.datasport.pl/results400/wyniki/01_Wyniki_Open.pdf). Borówno to miał być atak na 4:30. Solidnie przepracowałem okres przygotowawczy na miarę swoich możliwości i byłem pewien swojej formy. Pływanie poszło ok. Nie wiem czy było krócej, ale czas (32:35) do przyjęcia na to co trenowałem w tym roku. No ale to ~8 minut straty do czołówki. Pływanie do poprawy w zimie.

  Po pływaniu.

 

Potem moja najmocniejsza konkurencja, czyli rower. Tutaj wiedziałem ile mogę, ale nie wiedziałem ile mogą inni. Wyszło dobrze, bo wykręciłem 1-szy czas roweru, ciut lepiej niż Darek Czyżowicz (szacunek). Cały czas jechałem swoje, bez szaleństw. Nie zmienia to faktu, że było mocno. Trasa w Borównie mimo, że jest płaska, to nie jest szybka ze względu na dużą ilość ostrych zakrętów, skrzyżowań i powiewający wiatr. Szczerze mówiąc u polskich zawodników jakoś rower nie jest jedną z najmocniejszych stron, świadczy choćby o tym dominacja Ukraińca w Suszu, gdzie na rowerze zdeklasował resztę i przy jako takim biegu w porównaniu do naszych, wygrał. Może to wynika z faktu, iż większość wywodzi się z dystansu olimpijskiego, gdzie rower się jedzie 'na przetrwanie’.

rower

  Tuż za strefą odżywiania, izo/woda + cola.

 

Na rowerze jadłem tylko, żele energetyczne. Zjadłem chyba z 7 sztuk, jak się okazało to był mój błąd. Wszystko popijałem wodą albo izotonikiem, który swoją drogą był obrzydliwy i chyba też mi zaszkodził. Póki jechałem czułem się dobrze, ale kiedy zacząłem biec coś mi nie grało. Jak się okazało po 1,5km biegu, żołądek odmówił posłuszeństwa i alarmował skurczami oraz bólem. Tak więc każda próba przyspieszenia kończyła się zgięciem w pół i przystankiem.

Wybiegłem 3-ci a skończyłem 7 o czym się dowiedziałem na mecie, bo było mi już naprawdę obojętne ktory będę. Chciałem zejść z trasy, ale charakter nie pozwalał. Upał też doskwierał, ale to miałem przećwiczone i byłem przygotowany. Wiadomo, że założenia wszyscy musieli zweryfikować tego dnia ze względu na pogodę, ale ja wiedziałem, że błąd popełniłem w odżywianiu i nawadnianiu. Poranne śniadanie też pozostawiło wiele do życzenia.

Ale amator musi się uczyć na swoich błędach, bo inaczej to jak ? W Suszu byłem w gorszej formie i też była 'patelnia’ na biegu, a czas tam uzyskany na biegu był lepszy o ~9 minut. Plan był na bieg w 1:30h, wyszło człapanie w 1:45h. Poza Tomkiem Spaleniakiem i jego bieganiem reszta tego dnia była jak najbardziej w zasięgu. No ale jak to powiedział powszechnie szanowany i uznany trener pływania Andrzej Skorykow: 'dobre starty tak nie uczą jak te nieudane’. Start ten nie był porażką, ale przyniósł ze sobą cenną nauczkę.

bieg

  Bieg. Grymas na twarzy mówi sam za siebie. Co drugie zdjęcie tak wyglądałem :).


W przyszłym roku jak będzie progres i czas to może mi się uda coś namieszać na jakichś zawodach. A wtedy wszyscy będą mogli zobaczyć tylko moje plecy;). Liczę na Kubę Bieleckiego, że w końcu przetoczy słowa w czyn i mi dołoży na połówce. Poza tym muszę mu podziękować, bo na każdych zawodach dopinguje mnie na trasie bojowym okrzykiem – słów tu nie przytoczę. Bardzo mi to pomaga :). Podziękowania za wsparcie i doping na trasie dla Sylwii i mojej rodzinki oraz pozostałych znajomych. Przepraszam, że nie odwzajemniłem waszego entuzjazmu, ale myśli moje krążyły wokół jednego : 'niech to się skończy’.

plecy

  Przyjrzyjcie się uważnie ;).


Zdjęcia dzięki Kubie Bieleckiemu i jego prywatnym fotografom :).

Od 98 kg do Iron Mena.

1

Zjadło mój wcześniejszy wpis. Więc teraz już krótko. Dziś siłownia – bieżnia 42 min.

Pogoda, która biegacza nie rozpieszcza

0

Bieganie w deszczu, czy bieganie w upale? Och, gdyby był wybór. Ale nic z tego. Plan treningowy trzeba wykonań, a pogoda raczej nie rozpieszcza. Tylko ostatni tydzień przyniósł takie zmiany i taką huśtawkę, że spokojnie można powiedzieć, że o tej porze roku jeszcze tylko w śniegu nie biegałem. Zadziwiające może być jednak to, jak organizm reaguje na takie zmiany. Jak podatny jest wpływom atmosferycznym. I nie chodzi wcale o lepsze lub gorsze samopoczucie, czy większy lub mniejszy komfort. Skrajnie różna temperatura powietrza, spore różnice w ciśnieniu atmosferycznym radykalnie wpływają na zmiany w naszych możliwościach fizycznych. I samo wytrenowanie nie ma tu nic do tego. Te same osiągi możemy dokonywać na zupełnie innych wartościach naszego tętna. A wiadomo, im wyższe, tym trudniej dobiec do celu. Taka niewiedza kosztowała mnie straszną stratę czasu w łódzkim maratonie. Tam żar lał się z nieba. Temperatura powietrza mocno ponad trzydzieści stopni, asfaltu ok. 60. Mimo to, wystartowałem jak zawsze. Po ok. 5-ciu km stwierdziłem, że tempo mam jakieś takie słabe, choć przy II zakresie powinno być sporo większe. No i podkręciłem. Efekt był taki, że po 25 km nie miałem już siły. Walka trwała już tylko o to, by ukończyć bieg. Teraz wiem, że to był błąd. Że nawet jeśli zakładamy sobie jakiś czas na ukończenie biegu, to trzeba mieć na uwadze, to w jakich warunkach trenowaliśmy, a jakie spotkały nas na starcie. Współczuję tym, którzy zmagali się we Wrocławiu. Po raczej zimnym lecie, bieg w upale może być koszmarem. Organizm nie przygotowany do taki warunków sprawił wielu niezły zawód. Człowiek uczy się na błędach. A to, że wynik nas nie zadowala? No cóż. Niedosyt sprawia, że do następnego biegu przystępujemy jeszcze bardziej zmotywowani i zdeterminowani. Ja po Łodzi mam taki niedosyt, że Warszawa musi się udać. Rany, to już bardzo blisko do tego dnia. Marek Kacprzak

Wspomnienia z zawodów: Triathlon siedlecki

2

Korzystając z faktu, że dzisiaj portal ruszył na dobre postanowiłem spisać wspomnienia ze znakomitych zawodów w Siedlcach. Triathlon organizowany przez Leniwce.pl i przede wszystkim mojego przyjaciela Pawła Janiaka. Chociaż obiecałem sobie, że nigdy nie wystąpie w triathlonie MTB, nie mogłem się nie pojawić, zwłaszcza że widziałem szanse wskoczenia na pudło.

Podróż odbyła się w klimatyzowanych warunkach. Połączenie z Warszawy do Siedlec kolej mazowiecka usprawniła tak, że można by pomyśleć, iż to Niemcy, a nie Polska.  Jechaliśmy na zawody z Tomkiem Kowalskim i Olgą Ziętek. Już na samym początku dowiedziałem się, że szans na pudło nie ma, bo jest trójka zawodników startująca w triathlonach w pucharze Polski. No cóż, będę walczył tak czy inaczej, może coś się uda zdziałać.

 

Rower pożyczyłem od Leniwców (ach te znajomości u organizatorów). Z karbonu i Krossa wybrałem jak mi się wydawało tańszy. Okazało się, że Kross ma na sobie takie bajery, że spokojnie można go wysłać na Marsa i nie przejmować się, że marsjanie wyśmieją ziemską technologię. Jeszcze raz dziękuję za tego potwora. Z całą pewnością bez niego nie pojechałbym tak dobrze.

Przygotowania przed startem: Powoli zaczynam stawać się rutyniarzem, więc wszystko poszło gładko. Ustawiłem i wyregulowałem sobie nowo dosiedzionego rumaka. Buty do biegu ustawiłem obok stanowiska, buty na rower wyjątkowo wylądowały, także obok roweru – nie będę ryzykował i zakładał buty w trakcie jazdy na rowerze, zwłaszcza że całe zawody będą odbywać się na wysokim tętnie. Kask i okulary położyłem na kierownicy. Po paru chwilach trzeba było wejść do wody, założyć piankę i przepłynąć kilka metrów rozgrzewki. Ustawiłem się za Olgą Ziętek. Wiem, że pływam od Niej wolniej, ale kawałek trasy jest pod wiatr, więc jeśli utrzymam się w Jej nogach przez pierwszą część, później będzie mi łatwiej się utrzymać za Nią.

 

Pływanie: Wszystko poszło zgodnie z planem. Do pierwszej boi płynęło się w tłoku, ale cały czas pilnowałem Olgi. Później rzucało Nią niemiłosiernie, pewnie nieźle się namordowała, ja starałem się jak najwięcej wypoczywać. Ostatnie ~100 metrów odpuściłem. Lepiej stracić 10 sekund, niż zbierać śniadanie po wyjściu z wody. Wychodzę piąty z wody – przede mną są zawodnicy i Olga. Zmiana, jak na niestandardową (buty nie są wpięte w rower) wychodzi bardzo szybko, ale niestety podczas zdejmowania pianki, rwę ją. Coś mi ta pianka coraz bardziej nawala.

Rower: Absolutnie najdłuższa część. Zajęła ponad połowę triathlonu. Pierwsze kilka metrów jest potworne. Później … jest tak samo źle. Jadę na za dużym tętnie. W końcu, to sprint, a nie ironman. Cisnę ile się da. Wyprzedzam Olgę. Pierwsze okrążenie przebiega bez problemów, pomimo tego, że trasa jest strasznie wymagająca, a ja nie jeżdzę na MTB. W ogóle. Nic! Cisnę. Oddycham tak ciężko, że można pomyśleć, że zaraz zejdę z trasy. Ale cisnę. Po pierwszym kółku mam podobno stratę około 3 minut do pierwszego. Na drugim kółku zaczyna się problem dublowanych zawodników. Niestety trasa jest krótka – 3km, a trzeba na niej pomieścić 150 zawodników. Walę po gałęziach i cisnę i walę w pałę. Po drugim kółku odrobiłem (podobno) pół minuty do pierwszego. Rozochocony staram się cisnąć jeszcze bardziej.

Do czasu. W połowie ostatniego kółka dopada mnie pech. Podczas wyprzedzania najeżdżam na taśmę, która wkręca się w kasetę (zębatki z tyłu). Po chwili nie mogę pedałować. Schodzę z roweru. Wyszarpuję taśmę. Widzę jak zawodnicy, których przed chwilą dublowałem odrabiają okrążenie. Wskakuję na bicykl. Nie mogę dalej pedałować. Zeskakuję. Wyszarpuję. Już mogę. Wtedy wyprzedził mnie popularny Zapał. Jadę za Nim. Podjeżdżam pod górkę z piachem i robię OTB (over the bar – wylatuję przez kierownicę). Szybko się zbieram, nie pozwalam przeciwnikowi odjechać, chociaż ciśnie on niemiłosiernie. Prawie wjechał w drzewo, tnąc zbyt szybko. Ostatecznie dojeżdżamy do strefy prawie równo – on dubluje zawodniczkę przed miejscem, w którym to jest niemożliwe. Ja przez kilkaset metrów muszę jechać za nią.

Strefa zmian. Z tych emocji zapomniałem wyjąć nóg z butów i zbiegam z roweru w butach MTB. Znakomity komentator Eurosportu Igor Błachut mówi, że w końcu udało się mnie dojść, kilku zawodnikom chociaż przez długi czas jechałem na czwartej pozycji. Ech, gdyby wiedział jakiego pecha miałem. Zawieszam rower na stojaku. Zdejmuję buty, a rower spada mi na głowę. Na szczęście miałem kask na łepetynie. Zawieszam go jeszcze raz. Zdejmuję buty i zakładam biegowe. Ze strefy wybiegam na równi z Zapałem.

Bieg choć krótki, nieźle stawia. Suszy mnie niemiłosiernie, cóż bym dał za kilka łyczków, ale to tylko trzy kilometry – wytrzymam. Przez chwilę biegnę z moim przeciwnikiem z roweru, ale później odpada. Całe szczęście, bo długo bym tak nie pobiegł. Teraz wrzucam swoje tempo. Biegnę i biegnę. Nie widzę wracającej czołówki. Pierwszego Tomka widzę dopiero w okolicach pierwszego kilometra, czyli mam do nich stratę około cztery i pół minuty. Walczę, żeby nie dać się innym. Przez długi czas biegnę z jednym z zawodników, myślę że około półtora kilometra. Próbuję go gubić długim finiszem, nie daje się. Próbuję tak, próbuję siak. Nic nie działa. W końcu rezygnuję z walki. Ciężko mi się zmusić do mocnej walki, zwłaszcza, że mogłem być trochę wyżej. Może ze świadomością walki o lepsze miejsce, wykrzesałbym z siebie ostateczne rezerwy, ale nie jestem w stanie. Ostatecznie na metę wbiegam na siódmym miejscu, tuż przez Pawłem! Wygrałem z Pawłem! Ale pięknie mi się udały te zawody!

Ostatecznie Tomek wygrał! zawody, a Olga była trzecia i Ona zostaje najbardziej pechową zawodniczką. Miała ogromną przewagę na rowerze i pomyliła trasę na ostatnim kółku, a należy dodać, że biegaczką jest niezrównaną! Ja nie znalazłbym się na czwartym, czy piątym miejscu. Zawodnicy przede mną pobiegli znacznie szybciej. Z drugiej strony, może gdybym walczył o coś więcej, to przycisnąłbym mocniej? Nigdy się nie dowiem.

Liczby rzadzą

0

Jak wcześniej pisałem, mam możliwość jeżdżenie do pracy rowerem. Raptem 8km w jedną stronę ale powroty to już inna sprawa . Dziś wolne od biegania. Super pogoda tzn. nie pada, więc co to za wpis do dzienniczka…8km + 8km… Liczby rządzą, więc powrót drogą okrężną 22km. To już wygląda znacznie lepiej  Oczywiście pozostaje radocha i lepsze samopoczucie. No i obiad smakuje lepiej

Rozważania o słońcu

1

Wspólne wybieganie jest to oczywiście trening ale nie tylko .Często robiąc jakiś spokojny trening z Maćkiem dyskutujemy. Oczywiście temat nr.1 to sport i wszystko wokół ale czasami schodzimy na tematy znacznie poważniejsze. Ostatnio o wschodzie słońca dlaczego? Ja, jako przedstawiciel klasy robotniczej, wstaję 5:10 i jedząc śniadanko podziwiam początek spektaklu na niebie (szczęście mam okna w kuchni na wschód) a rozwinięcie i zakończenie jadąc do pracy (tu kumulacja szczęścia jadę na wschód i to rowerem). Te widoki rekompensują częściowo ranne wstawanie. Maciek – przedstawiciel młodzieży uczące się – jedzie w tym samym czasie (też rowerem) popływać i grę świateł podziwia na ścianach basenu. Godzina z haczykiem biegania a my wymieniamy się wrażeniami z takiej niby zwykłej rzeczy jak wschód słońca i niech ktoś powie że w sporcie brak jakiejś głębi. Prawie jak Shakespeare.

Dziś frunąłem

0

Planowany trening 3x12min na prędkości z HM na 2min przerwy , udałem się na stadion (szumna nazwa jak na szutrowy dziurawy tor wokół oczywiście zadbanego boiska) i ruszyłem. W pierwszej chwili myślałem że Garmin zwariował… miało być po 3:35, pokazuje 3:22 i mimo wrażenia wolniejszego biegu – przy każdym powtórzeniu MUSZĘ ZWALNIAĆ!!! Super uczucie. Uważam, że to podbicie po sobotnim starcie, to 10km trochę mnie rozkręciło i pomimo, że w życiu biegałem 10km już szybciej, to było to dobre przetarcie

Początkujący maratoniarz(.pl) czai się na triathlon

0

Witam Wszystkich,

 

Po przeczytaniu tytułu tego wpisu wiecie już w zasadzie o mnie wszystko co trzeba 😉

W ramach uzupełnienia dodam tylko, że:

 

Z przysłowiowej kanapy wstałem wiosną zeszłego roku. 24 pażdziernika 2010 pokonałem swój pierwszy półmaraton (Birmingham 02:11:32). Niezadowolony z wyniku tydzień później pobiegłem kolejny półmaraton (Worksop 01:59:55). Następnie pół zimy i całą wiosnę 2011 użerałem się z ITBS’em, tak więc biegałem delikatnie mówiąc w kratkę, co bez wątpienia miało wpływ na długo wyczekiwany debiut maratoński 22 maja (Edinburgh 04:56:00). Po maratonie zmuszony do kilkutygodniowej przerwy w bieganiu (itbs) pojawiają się pierwsze myśli o triathlonie.
Na początku października dowiem się, czy dostałem się na maraton londyński w przyszłym roku i jeśli się nie dostanę – co jest zresztą bardzo prawdopodobne – to jak tylko dojdę do siebie po maratonie w Dublinie (31/10/2011) od razu zaczynam przygotowania do połówki w Suszu 2012 🙂

Habdzinman czyli lokalny ajron ;)

1

cóż … trzeci start w życiu w triathlonie, trzeci raz w tym roku i trzeci raz jestem zadowolony :)

Zawody odbyły się na moich śmieciach bo Habdzin to przecież teren, przez który kilka razy w tygodniu przejeżdżam rowerem. A i czasami popełniam tutaj dłuższe wybieganie po asfalcie.
Trasę miałem więc w małym palcu, a dodatkowo objechałem ją dwa dni temu dokładnie się jej przyglądając. Więc od tej strony byłem przygotowany. Cień tylko na kwestię pływania rzuciło piątkowe wyjście (wejście?) na basen, podczas którego to nie czułem wody, jak to mówi trener ze Szklarskiej, Andrzej Skorykow. Ale ponoć tak może być – nawet u najlepszych. A co dopiero u mnie. Habdzin przez swoją bliskość Warszawy dawał też możliwość (przynajmniej potencjalną), aby niektórzy znajomi zobaczyli, o co z tym wariactwem triathlonowym chodzi. I niektórzy z tej opcji skorzystali. I chwała im za to :D

Ekipa tzw. saporters była zacna i robiła foty – co jak tylko je wywołają (cytuję za Patrycją ;) to się tutaj pojawią. Na miejscu a w zasadzie w okolicach startu pojawiliśmy się około 13tej. Samochodów było już sporo więc trzeba było zaparkować trochę w oddaleniu od strefy zero czyli strefy zmian. Godzina na to, aby się przywitać z licznym gronem znajomych (z obozów, z różnych wcześniejszych startów, z Akademii Traithlonu). Długo by wymieniać. Na takich kameralnych imprezach (na liście startowej było 51 zawodników) jest super klimat. Dodatkowego smaczku dodawał fakt, że każde miejsce w strefie zmian, którą to rolę pełnił lokalny plac zabaw, było oznaczone zarówno numerem jak i imieniem poszczególnych zawodników. Miłe. Stanęliśmy wiec z kilkoma znajomymi – i podziwialiśmy urodę i walory estetyczne wprowadzanych rowerów. A było na co popatrzeć… Kilka maszyn typowo czasowych z poziomem wyposażenia jak na pełnego Ironman’a :) Ale wiadomo, że rower sam nie jedzie – to nie osłabiłem się tym zbytnio. Ale rowery ładne … Więc zawodnicy wchodzili, wstawiali rowery, dopompowywali koła, poprawiali mocowania różnych drobiazgów, rozmawialiśmy, słońce pięknie świeciło. I tylko ten wiatr… Wzmagał się i miał o sobie dać jeszcze znać. W końcu, kiedy opadły emocje (tak naprawdę nie opadły tylko tak mi się wydawało) trzeba było się formalnie zarejestrować i opłacić start. A przy stole organizatorów pusto … Jak się później okazało rozstawiali boje w stawie, w którym niedługo mieliśmy się zmagać. Ale parę minut przed 14tą Piotrek – organizator był już na posterunku i zaczęła się cześć administracyjna – wydawanie numerów, kilka słów o trasie i o tym jak się poruszać w strefie zmian. Standard, ale fajnie podany. Słuchając poleciałem do swojego stanowiska po piankę, wróciłem, wbijając się już w nią stojąc blisko sprawcy całego Habdzinmana, tak aby nic mi nie umknęło. Woda – trzy pętle po ok 250m po trójkącie, rower – agrafa czyli 10km w te i z powrotem, a bieg dwie pętle dające z dobiegiem 7800m. Kiedy wszyscy byli już gotowi zaczęliśmy przemieszczać się w kierunku zejścia do wody. Akwen, na którym za chwilę mieliśmy się zmierzyć ze sobą i ze swoimi słabościami był z brzegu pokryty dość gęstą rzęsą wodną a i zejście było strome i gliniaste. Niespecjalnie fajne doznania jak na start …

Przepłynąłem zgodnie z rytuałem kilkadziesiąt metrów w wodzie o znikomej przejrzystości i trzeba było wracać do brzegu. Kiedy wszyscy byli już zanurzeni nie tylko w wodzie ale i w rzęsie część z uczestników zaczęła się niecierpliwić. Czemu jeszcze nie startujemy? Lećmy już! I co się okazało – czekaliśmy na Piotrka – organizatora, który startował razem z nami. Fajny klimat, prawda? Jak tylko wszedł do wody od razu rzucił hasło: Odliczamy! Dziesięć! Dziewięć! Osiem… Wszyscy razem liczyliśmy te ostatnie sekundy przedstartowe, a ja po raz kolejny poprawiałem nerwowo czepek i parujące okularki. Start! Zakotłowało się. Zakotłowała się rzęsa wodna. Poszło. Niby nieduża stawka zawodników. Ale i nieduży akwen. Stosunkowo krótkie odcinki pomiędzy bojkami wyznaczającymi trójkąt. Tłok. Cały czas ciasno. Non stop czyjeś dłonie, a może i nogi czuję w moich nogach. Ciągle próbując przebić się do przodu napotykam na czyjeś stopy. Gęsto. I tak w zasadzie do końca wody. I nie unormował mi się oddech, bo co chwila patrzyłem gdzie jestem, gdzie jest miejsce, aby na nikogo nie wpłynąć, gdzie płynąć. A że bojki były stosunkowo niskie wiec przy wiejącym wietrze i lekkiej fali plus zaparowanych okularkach ciągle podnosiłem głowę. Krótki, sprinterski dystans narzuca inny typ pływania. Ok. Ostatnia bojka mijana po lewej i już tylko przebić się przez tą rzęsę, wdrapać po gliniastym brzegu i na rower.

Wychodzę, czuję, że poszedłem mocno w wodzie. Pada pytanie – jaki numer? jaki masz numer? podaj swój numer! Dopiero po chwili przez pulsującą krew w skroniach, dociera do mnie że to chodzi o mój numer. Dwadzieścia …. dziewięć! Uff. Ściągam czepek i okularki i biegiem? truchtem? przemieszczam się do strefy zmian. Tutaj już lepiej. Łapie oddech, normuje się sytuacja. Sylwia podbiega do mnie kiedy ściągam piankę i pyta czy wszystko ok. Więc musiało wyglądać, że nie jest :) Ale jest w porządku. Włączam garmina, wrzucam na siebie koszulkę, kask, w kieszonce na plecach ląduje połówka banana, zakładam okularki, buty, numer na gumce (boże ile tego jest…) chwytam rower i szybko na asfalt. Szybko złapać już kręcenie korbami…Wybiegając pozdrawia mnie Radek, kolejny saporter z obozu w Szklarskiej.

Asfalt. Wskakuję na siodełko, klikają SPD i lecę. Jeszcze tylko przełączam się na właściwy ekran w garminie i jadę!!! Pierwszy zakręt i już doganiam jakiegoś zawodnika. I tak będzie już do końca zawodów. To daje za każdym łykniętym rywalem mini zastrzyk sił. Pierwsza długa prosta. Wiem, że za niecały kilometr jest skręt w prawo. Przede mną widzę dwóch zawodników. Zbliżamy się do miejsca skrętu, ale oni jadą prosto. I mam chwilę zawahania – jak to? przecież tutaj NA PEWNO trzeba skręcić. Dlaczego oni w takim razie jadą prosto? Dlaczego strażnik miejski nie pokierował ich właściwie? Nie wiem jak to się stało. Ja skręcam w prawo. Dobry ruch. Tak miało być. Wszystko na dobrej drodze. No może oprócz tego, że dopiero teraz poczułem jak wieje. Jak wieje prosto w twarz. Ale wszystkim wieje tak samo… Czyli kręcimy, kręcimy! Po kilku dalszych kilometrach trasa skręca tak, że wiatr wieje w plecy. A przynajmniej tak mi się wydaje bo wzrasta prędkość. Ale nie na długo. Kolejny zakręt w prawo i zaraz po wyjściu z niego mam wrażenie ze stanąłem. Na szczęście licznik pokazuje, że nie stoję w miejscu… Długa, niemiłosiernie długa prosta z wiatrem w twarz. Zupełnie nieosłonięta droga. Pola po obu stronach. Wieje mocno. Ale mozolnie kręcę pedałami i doganiam rywali… I kolejnego pod wiatr i zaczyna się lekki podjazd – to już zaraz nawrót czyli połowa dystansu. Z naprzeciwka nadjeżdża pierwszy zawodnik. Zaczynam liczyć ilu jest przede mną. A ja ciągle kogoś doganiam, wyprzedzam. Jest moc. Na nawrocie jestem 21. Zaczyna się powrót. Początek z góry więc można dokręcić mocniej. I znowu kogoś mijam. W teraz ta długa prosta tylko ze sprzyjającym wiatrem. Suuuuuper. Teraz przydałaby się lemondka – urwałbym kolejne sekundy składając się bardziej aerodynamicznie. To na długim dystansie konieczność. Ale to w przyszłym roku. Tnę ile fabryka dała. Przydaje się znajomość trasy – wiem gdzie lecieć środkiem, gdzie są pęknięcia asfaltu, jak się złożyć do zakrętu. Jeszcze tylko jeden prawy i ostatnia prosta. Już widzę, że druga połowa dystansu będzie szybsza. Nie wiem jaka w tym zasługa wiatru, jaka adrenaliny, a jaka faktu wyprzedzania kolejnych rywali. Ale jest ok. Dojeżdżam do strefy zmian. Ostatnie dwa łyki napoju z bidonu. Słyszę mocny doping. Znowu dostaje kopa!

Zeskakuję z roweru. Biegiem do swojego stanowiska. Kilka chwil wcześniej odpinam garmina z kierownicy i trzymam go w zębach. Jestem. Odpięcie kasku, szybkie zrzucenie butów – nigdy nie robię tego bez odpinania rzepów – ale tym razem jest inaczej. Szkoda czasu. Przecież to dystans sprinterski. Szybka jak błyskawica decyzja – nie zmieniam koszulki. Jeszcze tylko krótka walka z wsunięciem bosych stóp w zasznurowane, przygotowane wcześniej żółte faasy – pumo nieś mnie! I niesie. Wybiegając słyszę – i tym razem nawet widzę – grupę wspierającą i super doping. Dajesz Artur! Dajesz! No to daję. Sprawdzam puls. 160. Standard. Pytanie tylko czy się nie podniesie za szybko… Tempo w okolicach 4minut na km. Ok. Dochodzę pierwszego zawodnika podczas biegu. Teraz będzie to trochę dłużej trwało niż na rowerze, ale sytuacja się powtarza. Wyprzedzam. Sprawdzam tempo i tętno. Dwa kilometry za mną. Lecę czwórką. I zakręt w lewo. I wiatr w twarz. Tempo spada. Ale cały czas blisko 4minut na kilometr. Będzie ok. JEST OK! Lekko zasycha mi w gardle ale za chwilę punkt odżywania czyli woda. Początek drugiego kółka. Już tylko jedno do końca :) Mijam kolejnego zawodnika. Jeszcze dwa kilometry. Przyśpieszam. Jeden z rywali przede mną ogląda się. Zbliżam się do niego i kolejny wyprzedzony. Daje z siebie maksimum. Ostatnia prosta. Już widzę metę. Ktoś robi zdjęcia. Wpadam na metę. Ktoś trzyma szarfę, którą przerywam.

Super! Już! Skończyłem! Rewelacja! Zatrzymuję garmina. Bieg w tempie 4.08. Z roweru jestem zadowolony. Z pływania też. Ze wszystkiego. Na maksa. To jest to, o co chodzi – krótki dystans, można polecieć w tzw trupa. Woda. Arbuz. Ciasto. Makaron. Sok. Wrzucam w siebie po kolei wszystko. A jest w czym wybierać – organizatorzy po raz kolejny dają się poznać z dobrej strony. Wpadają kolejne osoby, znajomi, dopinguję wbiegającą na metę Kaśkę – znowu stanie na pudle… Jest druga wśród kobiet. Dochodzi 16.00 Saporterzy są głodni… Chcą wracać do domu… Pomagają mi zapakować rower i resztę sprzętu do samochodu. Ściskam się ze wszystkimi napotkanymi znajomymi. Gratulujemy sobie. Fajny klimat. Słońce przez cały czas świeci. Wiatr jakby zelżał. Habdzinman, III Edycja Zawodów Triathlonowych o Puchar Burmistrza Gminy Konstancin Jeziorna to już historia.